powrótstrona główna
Józef Mackiewicz, Lewa wolna, Polska Fundacja Kulturalna, Londyn 1965

 

"Wiadomości", 1967, nr 11 (1093)

Adam Pragier

LEWA – ZAGRODZONA

Radością pisarza jest, gdy książka jego nie tonie w obojętnym milczeniu, niby kamień rzucony w wodę, lecz znajduje żywy odgłos. Im więcej odgłosów, tym lepiej, choćby nawet nie wszystkie były przychylne. Takie są właśnie koleje Lewej wolnej Józefa Mackiewicza. Obok wielu słów uznania spotkała się ta książka z potępieniem, a nawet z protestami. Dlaczego tak się stało? Lewa wolna zawiera dwa główne elementy i kilka pochodnych. Jest w niej część historyczno-polityczna, rozsypana w wielu miejscach książki i oddzielona graficznie od wątku powieściowego, są przygody wojenne kilku ułanów w latach 1919-1920 na Wileńszczyźnie i na Białej Rusi, jest wreszcie romans-sielanka Zosi i Karola. Każdy z tych elementów wywołał oddzielne sprzeciwy.

Najwięcej skupiło się ich wokoło wywodów historyczno-politycznych. Mackiewicz jest przeświadczony że Polska powinna była tak kierować działaniami wojennymi, aby w koordynacji z wojskami Denikina, Wrangla i Kołczaka doprowadzić do upadku bolszewizmu. Polityka federacyjna Piłsudskiego, która zresztą załamała się, wyszła w rezultacie na korzyść bolszewizmu, ku nieszczęściu świata. Ten swój pogląd Mackiewicz wyłożył już obszernie w książce pt. Zwycięstwo prowokacji. Teraz powtarza go może dlatego, że poprzednia książka nie przyjęła się, a Lewa wolna, dzięki swoim urokom pisarskim, z pewnością zapowiadała poczytność.

Nie podzielam tego poglądu Mackiewicza. Sądzę, że Polska była w owym czasie nie dość silna, by mogła samoistnie zaważyć na losach Rosji, a od Zachodu nie miała w tym względzie nie tylko pomocy, ale wyraźną odmowę. Carscy generałowie chcieli przywrócić dawny stan rzeczy, i nic nie zapowiadało, że odbudowana Rosja carska będzie bezpiecznym sąsiadem. Nikt też nie wiedział jeszcze czym jest komunistyczna koncepcja państwa totalnego. Wydawało się raczej, że bolszewizm wywoła długotrwałe "smutnoje wremja", co Rosję osłabi i uczyni sąsiadem przynajmniej znośnym przez dłuższy czas. Ale wolno Mackiewiczowi głosić ten swój pogląd niesłuszny. Odpowiedzią powinna być krytyka, nawet surowa, a nie obelgi.

Od stu lat blisko toczy się między historykami dyskurs, jakie były rzeczywiste przyczyny upadku i rozbiorów Polski. Wciąż nie jest on jeszcze ostatecznie rozstrzygnięty, i przybywają nowe oświetlenia. Można sobie w danym przypadku wyobrazić, że Mackiewicz proponuje całkowitą rewizję oceny polityki Piłsudskiego z lat 1919-1920 i że ten temat staje się przedmiotem poważnej i długiej kontrowersji. Mackiewicz mógłby np. bronić tezy, że nowa carska Rosja nie mogłaby być taka jak dawna, lecz musiałaby się przetworzyć w państwo nowoczesne, choćby wbrew białym generałom. Tę jego tezę można by znowu zakwestionować. Byłyby i inne pokrewne tematy do dyskusji.

Stało się inaczej. Instytut Józefa Piłsudskiego w Londynie wydał na Mackiewicza wyrok, że dał w swojej powieści "fałszywy bądź wypaczony obraz tego historycznego okresu". Ogłosił ten wyrok, a raczej sentencję wyroku, bo nie podał jego umotywowania. W sposób o wiele bardziej cywilizowany postąpiło Stowarzyszenie Polskich Kombatantów, które odbyło w Londynie i później ogłosiło w osobnej broszurze wyczerpującą dyskusję nad książką Mackiewicza (W obronie prawdy historycznej. Głosy i opinie o książce "Lewa wolna". Uczestnicy dyskusji: Stefan Benedykt, Stanisław Biegański, Jan Wawrzkiewicz, Tadeusz Pełczyński, Witold Czerwinski, Henryk Zabielski, Kazimierz Glabisz, Juliusz Sakowski, Stanisław Wąsik, Zofia Kasprzycka, Tadeusz Schaetzel, Kazimierz Iranek-Osmecki, Jarosław Żaba. Stowarzyszenie Polskich Kombatantów, Londyn 1966 [zob.]). Toczyła się ona nie zawsze na równie dobrym poziomie.

Płk Biegański wytknął Mackiewiczowi kilkanaście błędów faktycznych oraz brak znajomości rzeczy w ocenie niektórych działań wojennych. To samo zrobił, gdy chodzi o bitwę warszawską, płk Wawrzkiewicz. Mjr Benedykt bronił niezbyt przekonywająco polityki federacyjnej Piłsudskiego. Przypomniał, że Piłsudski widział trzy drogi rekonstrukcji Rosji: 1) dalszą interwencję wojenną państw zachodnich; 2) interwencję Niemiec; 3) interwencję Polski we wspólnym działaniu z państwami zachodnimi. Tę drogę jedynie uważał za korzystną dla Polski. Ale wiadomo przecie, że ta droga nie była realna, bo państwa zachodnie wejść na nią nie chciały, więc nie ma co o niej mówić. To samo dotyczy kampanii ukraińskiej. Mjr Benedykt przytacza plan tej kampanii wedle słów gen. Kutrzeby: Polska odrzuca armie rosyjskie na Ukrainie za Dniepr. Pod osłoną wojsk polskich tworzą się wojska ukraińskie, które przejmują na siebie dalszą obronę Ukrainy, zaś wojska polskie, zluzowane przez nowo utworzoną armię ukraińską, mogą się zwrócić przeciw głównym siłom sowieckim. Do czasu ukończenia kampanii ukraińskiej Inne fronty polskie pozostają w obronie. Ale przecie późniejsza rzeczywistość wskazała, że nie było wcale warunków dla utworzenia armii ukraińskiej, na którą Piłsudski liczył, i przez to załamała się sama koncepcja, tak kampanii ukraińskiej jak polityki federacyjnej. Nie istnieją dobre koncepcje "w zasadzie", ani w polityce ani w strategii. Koncepcja bitwy warszawskiej nie dlatego jest jednym ze szczytowych dokonań Piłsudskiego, że była genialna "w zasadzie", ale że mogła znaleźć wspaniałe sprawdzenie w rzeczywistości.

Gen. Pełczyński zajął postawę raczej porywczą. Nie brak w jego wypowiedzi takich słów, jak: białogwardzista, obelga, prowokacja, trucizna. Ma za złe Polskiej Fundacji Kulturalnej, że książkę wydała, i wskazuje, że jeżeli wydawnictwo to : "nie pójdzie po linii szanowania naszych walk o niepodległość, to niech lepiej zaniecha działalności wydawniczej". Sądzi, że jego opinię podziela Stowarzyszenie Polskich Kombatantów. Ta uwaga ma nadawać niejako moc wykonawczą jego zaleceniu. Gdyby warunki na to pozwalały, pewnie chętnie skonfiskowałby książkę, a może i autora.

Padło także wiele zarzutów w związku z opisami przygód wojennych Karola Krotowskiego i kilku ułanów, jego przyjaciół. Pono nie wiedzą, o co się biją, nie wspominają o ojczyźnie, nie mają kultu wodza, a za to często wymawiają brzydkie wyrazy po kilka razy. Nie wydają mi się te zarzuty uzasadnione. Rzeczywiście o ojczyźnie nic nie mówią – ale się za nią biją. Nie widzimy ani jednego wypadku tchórzostwa, czy załamania się. Nie raz się strasznie boją, ale strach zawsze umieją pokonać. Wychodzą z wielu opresji z dobrym "morale". A są to przecie chłopcy poniżej 20 lat. A ich najbliższy opiekun, sierżant Karczmarek, narysowany jest wspaniale, świetny żołnierz, nie tylko nigdy nie traci rozwagi, ale w najtrudniejszych chwilach umie jej udzielić młodym ułanom. Nie gorszy od niego jest kapral Brąkiewicz. Z tymi dwoma podoficerami stykają się ułani. Oficerów widzimy z rzadka, w dalekim tle. To prawda, że ci żołnierze używają brzydkich słów. I tutaj tkwi też błąd pisarza. Bo język polski jest w tej dziedzinie niewymyślny. Gdzież nam do rosyjskiego "skwiernosłowia", które jest prawdziwą twórczością ludową, daje ogromny upust fantazji, tak że co chwila wytryskują niby race, coraz nowe obrzydliwości słowne. Toteż te wymyślania polskie są monotonne, ubogie, a przez to na dłuższą metę nudne. Rozumiem, że brzydkie słowa mogą być środkiem artystycznym, tak jak ostra jaskrawa plama na tle mdłego obrazu. Ale trzeba tych słów używać oględnie, bo inaczej zawodzą. Gdy jest za dużo pieprzu, ginie smak potrawy.

Nie ma w książce wielkich bitew, takich jakie zdarzają się tylekroć w Trylogii. Ale są wciąż ustawiczne małe starcia, w których giną ludzie i groza wojenna trwa nieprzerwanie. Jest ona sugerowana czytelnikowi z przejmującą wyrazistością. Sprzeciw wywołało także to, że Mackiewicz wspomina o wypadkach gwałtów i bezprawi w pobliżu frontu, czasem wobec własnej ludności. Ale któż z ręką na sercu powie, że nie było żadnych gwałtów, jeżeli nie takich, o których mówi Mackiewicz, to wcale podobnych?

Wreszcie, ostatni wątek, niby na marginesie, a w istocie w samym rdzeniu opowieści – Zosia i Karol. Są spowinowaceni i była w rodzinie mowa o ich pobraniu się. Teraz Karol niespodziewanie spotyka Zosię w mundurze. Jest w POW. Przysiedli na trawie i Zosia uniosła sukienkę. Karol pyta: "Czy możesz wyżej". "Mogę" - odpowiada Zosia i unosi sukienkę troszkę powyżej kolan. Tak, jak dzisiejsze "mini-jupes" z r. 1966. Ale że Zosia uczyniła ten nieskromny gest w r. 1919, przeto ma być odpowiedzialny za to Mackiewicz w r. 1967. Któryś z cnotliwych jego krytyków z SPK, powiedział, że Zosia w relacji Mackiewicza jest nierządnicą. Później cała gromada ułanow razem z żołnierzem-Zosią idzie do domu publicznego. I cóż tam się dzieje? Zosia przycupnęła sobie w rogu kanapy, pokrywając zakłopotanie dezynwolturą. Podniecony atmosferą Karol, prosi ją żeby poszła z nim do oddzielnego pokoju. A Zosia powiedziała, że nie może, bo ma chorobę weneryczną. Wnet wyszło na jaw, że to nieprawda i że to był panieński wybieg, żeby się pozbyć niewczesnego zalotnika. Później jest romans, o którym w książce mówi się mało, bo i Karol, i Zosia nie mają czasu. Owocem tego romansu jest mała Karolinka. Rodzi się w Wilnie, w czasie okupacji sowieckiej. Karol znalazł się w szpitalu w Warszawie. Zosia po jakimś czasie zjawia się i kładzie na jego łóżku małą Karolinkę. Rzecz kończy się "happy-endem". Bliskiemu pokrewieństwu oblubieńców zaradziła dyspensa, za wstawiennictwem X. arcybiskupa Kakowskiego. Zosia miała narzeczonego ("między nimi nic nie było"), z którym zerwała, gdy pokochała Karola. Nie włożyłbym za to w ogień ręki (ani niczego innego), ale wszystko przemawia za tym, że Zosia była "niewinna", gdy ją Karol "posiadł", jak się pisało w epoce Młodej Polski A koniec końców, mała Karolinka została uprawniona "per subsequens matrimonium" i z tym jej statusem, I am afraid, będzie się musiał pogodzić Instytut im. Józefa Piłsudskiego i Stowarzyszenie Polskich Kombatantów. Są przecież precedensy w tej dziedzinie. Zaiste, Mackiewicz zadał sobie nieco fatygi, by rzecz między Zosią a Karolem przeprowadzić w ramach przyzwoitości, niemal konwenansu.

Podnieść trzeba, jako szczególny wdzięk książki, opisy, a raczej impresje krajobrazu. Nie są one epiczne jak w Panu Tadeuszu i w Trylogii, ale czysto liryczne, o niemniejszym chyba artyzmie. Są pokrewne starym malowidłom chińskim, gdzie skąpe dotknięcia pędzelka tuszem i akwarelą stawiają przed oczy widza przestworza mórz, szczyty gór i głębiny lasów, to znowu źdźbła trawki, płatki kwiatu, czy skrzydełka ważki. Ta strona książki nie była przedmiotem zarzutów obu zespołów, które roztrząsały Lewą wolną.

powrótstrona główna