Józef Mackiewicz, Droga donikąd, Orbis, Londyn 1955 |
"Świat", 1955, nr 43, s. 10 |
Paweł Jasienica
MORALNE ZWŁOKI SZLACHCICA KRESOWEGO
Ohyda! Ohyda! J. Conrad, Jądro ciemności |
Od niejakiego czasu pilniej niż dotąd czytuje prasę
i wydawnictwa emigracyjne. Oni tam omawiają i komentują nasze książki oraz
artykuły, wtrącają się do polemik. Nie rozumiem, dlaczego my nie robimy tego
samego w stosunku do nich, a nawet niechętnie słuchamy ludzi, którzy namawiają
do rozszerzenia zainteresowań.
Panschematyzm
Ostatnio przeczytałem książkę Józefa Mackiewicza
Droga donikąd wydaną w tym roku w Londynie. Ja bym ją chętnie
uznał za lekturę obowiązującą dla naszych studentów polonistyki. Niech się
młodzi kandydaci na krytyków literackich wszechstronnie zapoznają z
zagadnieniem schematyzmu. Zdarza się on pod rozmaitymi szerokościami
geograficznymi i, jak się zdaje, wszędzie wynika z lekceważącego (de facto)
stosunku do sztuki pisarskiej, z wyznaczania jej bardzo niskiej rangi służebnej
w stosunku do polityki. Albo z zacietrzewienia politycznego, które każe
zapominać, że swoiste prawa sztuki kształtowały się w ciągu tysiącleci.
Bohater pewnej powieści wydanej w kraju po wojnie, robotnik,
powróciwszy do swej fabryki po kilkuletniej nieobecności, w czasie której on,
i wszyscy w Polsce przeżyli piekło, ledwie zdążył się przywitać, już
pyta o pewną maszynę. Normalny człowiek nie zachowuje się w ten sposób, to
tylko autorowi ogromnie śpieszyło się do tematu politycznego. Całkiem podobną
metodę stosuje Józef Mackiewicz. Jeszcze nam nie pokazał bohaterów książki,
nie zarysował ich postaci, nie wręczył żadnego zadatku artystycznego, a już
mu pilno do tyrad i scen, w których deklaruje się jako nieprzejednany wróg
komunizmu. Receptę tę stosuje z uporem, zwłaszcza w pierwszej części książki.
Od czasu do czasu mamy niedbały rysunek postaci, szkic krajobrazu, dygresyjkę
historyczną i zaraz znowu musimy nurkować w pozorne głębie rozważań
politycznych.
Stefan Żeromski, zanim wprowadził na scenę Jaczmieniewa i
zabrał się do właściwej problematyki Syzyfowych prac, przykuł
najpierw naszą uwagę do osobistych losów stworzonych przez się postaci. Oto
przykład dobrej roboty literackiej w książce politycznej od początku do końca.
Przykład ten, jak widzimy, często pokrywa niepamięć.
Trzeba przyznać, że druga i trzecia część utworu Józefa
Mackiewicza są lepsze od pierwszej. Dzieje się tak dlatego, że na
karty ich zwycięsko wkracza reportaż. Autor tej powieści jest bowiem
utalentowanym reporterem i doprawdy trudno mi pojąć, po co gwałtem pcha się
do gatunku literackiego, który mu po prostu nie odpowiada. Nie on jeden zresztą
– w kraju i za granicą – ulega tej beletrystycznej manii,
zdradzającej rzecz wstydliwą: zwyczajny kompleks niższości.
Lektura dobrze napisanych reportażowych rozdziałów książki
była dla mnie przeżyciem gorzej niż przykrym.
Witeź mejszagolskiej szosy
Autor powiada we wstępie, że szkice do swej powieści
przygotował już podczas wojny. Nie tylko szkice. Całe fragmenty, które my,
Polacy z Wilna. mieliśmy możność czytać w "Gońcu Wileńskim", hitlerowskiej gadzinówce,
założonej w roku 1941. Józef Mackiewicz był jej
współpracownikiem i filarem. Można było ostatecznie machnąć ręką na jej
redaktora naczelnego, Ancerewicza, marnego dziennikarzynę z Białegostoku (którego
ludzie z AK przykładnie zastrzelili w kruchcie kościoła św. Katarzyny,
przeczytawszy mu przedtem wyrok). Trudniej było przeboleć, że w
"Gońcu" produkuje się Józef Mackiewicz, jeden z najlepszych
polskich reporterów, autor Buntu rojstów.
"Ohyda! Ohyda!" – W "Gońcu" (w żargonie podziemia zwanym "Podogońcem")
ukazał się figurujący dziś w Drodze donikąd opis wyprawy po złoto,
i historia "proroka" z Popiszek, i dzieje aresztowania Pawła (czyli
samego Józefa Mackiewicza, którego NKWD razu pewnego zatrzymało na przeciąg
godzin czterdziestu i ośmiu). Dobrze pamiętam te rzeczy. Służyłem w Armii
Krajowej, miałem przydział do propagandy, więc pilne czytanie szmatławców
zaliczało się do moich obowiązków. Pisywało się zresztą o Józefie
Mackiewiczu już wtedy, w prasie podziemnej. Nie przypuszczałem, że utwory z
"Gońca" przyjdzie mi po kilkunastu latach znowu czytać, ale
wydrukowane w Londynie – w Londynie, skąd wtedy otrzymywało się
rozkazy, spełniane wiernie i ślepo! – i szeroko reklamowane w prasie
tamtejszej, jako jedyna prawdziwie polska literatura.
Główna teza książki brzmi tak:
„Powiadasz, walka ma wątpliwe widoki zwycięstwa;
niech będzie nawet: żadnych. Zgadzasz się? Ja się nie zgadzam, ale zakładam
w tej chwili, że się zgadzam. Ja idę nawet dalej i zakładam, że
teoretycznie w walce z bolszewizmem ginie cały naród bez reszty. Otóż, skoro
uważam, że bolszewizm jest złem w samym sobie, złem obiektywnym, wolę, żeby
mego narodu wcale nic było, niż żeby był narodem bolszewickim i stał się
instrumentem do rozpowszechniania zła na świecie!” (str. 177).
To samo pisał Józef Mackiewicz i w prasie emigracyjnej.
Znamy tę nutę, znamy. Hrabia d’Antraigues, postać z
Sułkowskiego Stefana Żeromskiego, składa poniższe wyznanie
wiary politycznej:
„...Francja bez króla jest dla mnie trupem. Nikt nie
kocha trupa. Gdyby trzeba było dla utrzymania monarchii uczynić ofiarę z
dwudziestu milionów Francuzów, zbuntowanych przeciwko prawowitemu królowi, a
miało pozostać dwa lub trzy miliony żywych wierne królowi – nie należałoby
się wahać ani sekundy!”
Niezłym realistą był Stefan Żeromski, prawda? Stwierdzić
jednak wypadnie, że francuscy rojaliści teorie swe wyznawali nie tylko na gębę.
Pamiętamy z Popiołów scenę szturmu szańca nad Wisłą, gdzie
„klin arystokratów francuskich topniał pod bagnetami Maćków polskich,
ale i ostatni z walczących zachowali zimną krew i niezłomne męstwo”.
Tak było naprawdę. – Józef Mackiewicz, który już dość dawno temu
napisał w Londynie, że jedyni porządni Polacy to ci, co strzelają w lesie,
jakoś dziwnie mało dba o danie "dobrego przykładu". Swojego czasu
nie czekał w Wilnie na Armię Czerwoną, by jej postawić ów bezpardonowy opór,
który zaleca innym, tylko w porę – 17 września 1939 wieczorem –
szosą mejszagolską uskoczył do Kowna. Pisał i o tym w "Gońcu".
Uskarżał się na niewygody w ciężarówce. Wspominał, jak to na samej
granicy litewskiej strzelił sobie w łeb gruby przodownik policji, z takich, co
to protokoły pisali za źle malowane płoty.
Podobnie było w 1944 roku. Apostoł strzelania nie czekał
na dywizje marszałka Czerniachowskiego (stanowiące przecież wdzięczny cel),
tylko zrejterował do Krakowa, stamtąd dalej na zachód aż na Wyspy
Brytyjskie i dopiero stamtąd zaczął "waleczne i rycerskie słowa gadać".
Czy to nie dziwne, że tak właśnie postąpił człowiek, który
niezmiernie wysoko ceni las? Z Krakowa na Podhale dwa kroki. "Ogień", którego
dzieje przypomniał nam ostatnio Machejek, byłby rad z dobrego szefa
sztabu. Zresztą po drodze z Wilna do Krakowa można było doszlusować do
pogrobowców wileńskiego okręgu AK, którzy niezły rejwach czynili na Białorusi
i w Białostockiem. No tak, ale Pismo święte wszak uprzedza: „Kto
mieczem wojuje, od miecza ginie”. A w lesie straszno.
Przypomina mi się przemówienie, które Krzeczowski z
Ogniem i mieczem wygłosił w Białej Cerkwi: "Ty Czarnota, hadziacki pułkowniku, o wojnę i krwi
przelanie wołasz, a gdy pod Korsuniem szli na cię petyhorcy pana Dmochowskiego,
toś jak pidswynok kwiczał: 'Braty ridnyje, spasajte!' i uciekałeś
przed całym twoim pułkiem".
Ostatecznie więc polityczna recepta autora brzmi następująco:
naród polski może sobie ginąć – byle Józef Mackiewicz żył.
"Bez serc, bez ducha"
Czytelnik Drogi donikąd przeżywa moment
kompletnego zaskoczenia. Akcja powieści rozgrywa się w Wilnie i na Wileńszczyźnie
od sierpnia 1940 r. do czerwca 1941, a więc za czasów radzieckich. Autor
wyznaje program bezkompromisowej walki z komunizmem. I wcale nie wspomina o
istnieniu polskiej konspiracji, tego samego ZWZ, z którego później narodziła
się AK. – Byli u nas tacy, co przypisywali Anglosasom wielką cześć dla
czynów wiadomej kategorii. A oto posiedliśmy niezbity dowód, że czyny te nie
zasługują na uwagę nawet w oczach zamieszkałych w Anglii Polaków.
Józef Mackiewicz przedstawia nam jakiegoś samozwańczego
organizatora, który głosił terror indywidualny, kogoś tam chciał zastrzelić,
lecz nie zastrzelił i ostatecznie zginął podczas całkiem prywatnej wyprawy
po zakopane złoto.
W Drodze donikąd występują przedstawiciele
rozmaitych narodowości, .zamieszkujących Wileńszczyznę (było ich tam, jak
wiadomo, siedem, a razem z nielicznymi Niemcami nawet osiem). Są Litwini, Żydzi,
Białorusini, Rosjanie, i pół-Rosjanie. Wśród nich jedna grupa wyróżnia się
cechami szczególnie nikczemnymi. To są Polacy. Sami tchórze, karierowicze,
donosiciele, kanalie i wazeliniarze. W najlepszym razie mięczaki.
Były ambasador francuski w Warszawie, Leon Noel, napisał w
swym pamiętniku, że rządy polskie za Bugiem już od dawna były kompletnym
anachronizmem. Doszliśmy do tego samego wniosku, lecz zabraliśmy do Polski
kresowych Polaków, którzy stanowią element cenny, zahartowany, patriotyczny,
pracowity i rzetelny. Jeżeli nasze ziemie północne i zachodnie są dziś
polskie, to stało się tak w znacznej mierze dzięki nim, "ludziom stamtąd".
– Wyobraźmy sobie teraz jakiegoś zagranicznego teoretyka, który by
zechciał twierdzić, że Polacy zabużańscy to istna mierzwa ludzka, typy
bezwartościowe i podłe, ów teoretyk będzie mógł obu garściami czerpać
"argumenty" z książki wilnianina, Józefa Mackiewicza.
Nic znam wszystkich recenzji z Drogi donikąd
drukowanych w prasie emigracyjnej. W tych, które czytałem, nie znalazłem uwag
i polemik na wspomniany temat. Znalazłem zachwyt oraz tezy, że
Droga donikąd jest najlepszą powieścią polską napisaną po
wojnie.
Nie ma w tej książce miłości do ludzi, kraju i miasta.
Nie widać uroku i piękna Wilna, które wszak nie mają robię równych. Mieszkańcy tego kraju przeżyć musieli podczas wojny rzeczy
bolesne i ciężkie. Dusze ich ukształtował przecież proces historyczny, który
trwał lat przeszło pięćset, od unii Polski z Litwa. A oto w latach 1939–1945 przyszło temu pokoleniu podsumować i zamknąć rachunki. Oczekiwać w
tych warunkach, że ludzie ci od razu we wszystkim się zorientują,
nie narobią tragicznych błędów – to tyleż znaczy, co domagać się
bezpośredniej interwencji sił nadprzyrodzonych. To pokolenie musiało uznać i
zapłacić moralną cenę takiego historycznego fenomenu, że największe dzieła
polskie wiążą się nie z Poznaniem czy Krakowem. tylko z Nowogródkiem
i Wilnem – a zachodnia granica obszaru zwarcie zamieszkałego przez Białorusinów
przebiega o sto kilkadziesiąt kilometrów na wchód od Warszawy,
Polityka dążąca do trwałego uregulowaniu stosunków między
skłóconymi dotąd narodami może i powinna być bezwzględna. Od literatury
mamy prawo żądać współczucia dla ludzi, którym historia kazała błądzić
i cierpieć. Za przykład niech posłuży bolszewik, Michał Szołochow i jego
Cichy Don.
Każdy prokurator mógłby Józefowi Mackiewiczowi pozazdrościć
surowości. Ten literat opisując ludzi, którzy znaleźli się na tragicznie
trudnym zakręcie dziejów, nie uważał nawet za stosowne wyrzec się maniery
stosowanej przezeń przed wojną przy okazjach reportaży z jarmarku w Święcianach
czy odpustu w Oszmianie. Postacie Drogi donikąd ciągle plują
charkają, ucierają nosy palcami, skrobią się w tyłki, rzygają. Jeżeli ktoś
siada na podłodze, to już koniecznie na zaplutej, i jeszcze rozkłada tam
jedzenie. – Oto tonacja, w której utrzymany jest opis kraju podobno
ukochanego przez autora.
Józef Mackiewicz świadomie skłamał tając przed
czytelnikami wybuch najdzikszych szowinizmów, który skłócił ze sobą narody
Wileńszczyzny. Nie wspomniał o nienawiści do Polaków, którzy przez stulecia
byli w tamtych stronach "rasą panów" i doczekali się niemiłej
odpłaty. Nie mógł zresztą powiedzieć prawdy, bo to wymagałoby
stwierdzenia, że właśnie od czerwca 1940 do czerwca 1941 można było na
ulicach Wilna głośno mówić po polsku nie narażając się na przykrości, na
pobicie i nawet na śmierć. I że jedynym wyjściem z sytuacji był masowy
exodus Polaków do Polski.
Przepraszam, że na zakończenie sięgnę do porównań z
regionów bardzo wysokich (czy mam wygłosić sakramentalne: toutes proportions
gardees?). Literatura polska zna pisarza, który przebywając na emigracji
przedstawiał "kraj lat dziecinnych". Obraz społeczeństwa Polskiego
na Litwie w roku 1812 jest w Panu Tadeuszu nieprawdziwy,
wyidealizowany. Prawdziwa jest natomiast wielka, bezmierna miłość autora do
ludzi i kraju. Książka Józefa Mackiewicza jest od tej przywary
romantycznej najzupełniej wolna.
|