powrótstrona główna
Józef Mackiewicz, Nie trzeba głośno mówić, Instytut Literacki, Paryż 1969, Biblioteka "Kultury" tom 173.

 

"Wiadomości", Londyn, 1969, nr 43 (1230)

Adam Pragier

MACKIEWICZ O POLITYCE

Ostatnia książka Józefa Mackiewicza, Nie trzeba głośno mówić, jest jego największym dziełem. Co do tego nie ma już wątpliwości. Ale nie jest to tyko powieść. Jej ładunek polityczny jest tak znaczny i ważny, że trzeba ją uważać także za traktat polityczny o samoistnym znaczeniu. Objawia się to nie tylko w słowach bohaterów powieści, lecz także w wielkiej obfitości dokumentów dosłownie przytoczonych.

Na tę stronę książki zwrócił uwagę Tadeusz Norwid w nr. 1223 "Wiadomości" [Zobacz]. Stwierdza on przede wszystkim, że Mackiewicz dokonuje wielkiej rewizji polityki polskiej, tak w pierwszych latach niepodległości jak w czasie wojny. Mackiewicz sądzi, że w pierwszych latach odrodzonej Rzeczypospolitej naczelnym zadaniem polityki polskiej powinno było być przeszkadzanie temu, by Sowiety zdołały się umocnić. Samo ich istnienie stanowiło zagrożenie nie tylko Polski, ale całego wolnego świata. Były w Sowietach wojska antylbolszewickie pod dowództwem carskch generałów, Denikina, Wrangla, adm. Kołczaka i innych pomniejszych. Polska powinna była te wojska wspierać, co by z pewnością przyczyniło się do upadku Sowietów. Piłsudski zdawał się tego nie pojmować, na odwrót, odnosił się do carskich generałów wrogo, co pośrednio było odsieczą dla Sowietów. Norwid nie rozstrzyga pytania, czy Piłsudski miał słuszność. Poprzestaje na powiedzeniu, że "można się z tą tezą Mackiewicza zgadzać lub nie, ale w każdym razie jest ona warta rzetelnej analizy historycznej". Dziś, z perspektywy 50 lat, wiele wątpliwości wyjaśniło się, a inne można chyba rozwikłać.

Otóż pewną jest rzeczą, że cała przeszłość Piłsudskiego, która wyrażała się w walce przeciwko caratowi o oderwanie Polski od Rosji, usposabiała go jak najgorzej do resztek, jakie pozostały po caracie, w postaci białych wojsk. To jednak samo przez się sprawy nie wyjaśnia. Ci generałowie carscy, zwłaszcza Denikin i Wrangel, głośno obwieszczali, że walczą o przywrócenie Rosji carskiej "jedinoj i niedielimoj" i unikali jakichkolwiek zobowiązań w sprawie niepodległości Polski. Odkładali to zagadnienie do zwołania w przyszłości zgromadzenia ustawodawczego, przez co czynili "sprawę polską" wewnętrzną sprawą przyszłej Rosji carskiej. W tych warunkach nie mogło być rzeczą dla Piłsudskiego ponętną wspomaganie tych carskich generałów czy choćby dawanie im pośredniej pomocy. Nie brakło ku temu zachęty, zwłaszcza ze strony Francji. Był wszakże wzgląd, którego Piłsudski nie brał pod uwagę, a który miał duże znaczenie.

Oto rozstrzygające dla przyszłości było nie to, co zapowiadali carscy generałowie, ale to, na co mogła się była zdobyć przyszła carska Rosja. I tutaj trzeba powiedzieć, że wbrew wszystkim nadziejom i zapowiedziom białych generałów, przyszła carska Rosja żadną miarą nie mogła była powstać w postaci odpowiadającej Rosji przedrewolucyjnej. Absolutna monarchia nie tylko przestała istnieć w nikłej osobie Mikołaja II, ale podcięta została u samych korzeni. Były silne ruchy narodowe, które w tym nowym caracie działałyby tak rozsadzająco, że wnet by się rozleciał. Trzeba więc było brać pod uwagę realne możliwości przyszłego caratu, które były o wiele skromniejsze niż programy i zapowiedzi monarchistów. Bez obawy błędu można powiedzieć, że ów domniemany przyszły carat byłby niebezpieczeństwem bardzo przejściowym.

Omyłką Piłsudskiego było, że za niebezpieczeństwo przejściowe uważał bolszewizm. Piłsudski bolszewików lekceważył i sądził, że nie zdołają się utrzymać, a nawet nie bardzo się będą opierali, gdy mocno się w nich uderzy. Cóż to byli ci bolszewicy? Kilku emigrantów z dawnej socjaldemokracji rosyjskiej, trochę Łotyszów, Chińczyków, Węgrów, Żydów – ludzi znikąd, bez twarzy, bez mocnego powiązania z Rosją. Pamiętam dokładnie rozmowę z ministrem pracy Bronisławem Ziemięckim, na dwa dni przed wyprawą kijowską. Wrócił on z Belwederu rozpromieniony. Powiedział mi: "Komendant mówił mi, że podpisze w Kijowie pokój". Komendant mówił, że "bije bolszewików kiedy chce, gdzie chce i jak chce". Mówił także, że "uciekają jak zające". Powiedział, że utraty Ukrainy bolszewicy nie przeżyją i że wnet potem sami się rozsypią. Z pewnością przed wyprawą kijowską, gdy sposobił się do podyktowania w Kijowie pokoju, nie przewidywał, jakiego trudu i wysiłku będzie wymagało rozbicie bolszewików u wrót Warszawy. Jeszcze mniej przewidywał, że po tej ciężkiej klęsce bolszewicy zdołają odtworzyć swoją potęgę i umocnić się na przyszłość. Istniało inne, realne niebezpieczeństwo, z którym Piłsudski, być może, się liczył. Oto Francja pragnęła odtworzenia silnej niebolszewickiej Rosji, jako sojusznika przeciwko Niemcom, takiego, jakim była dawna carska Rosja. Z tej to właśnie przyczyny Komitet Narodowy w Paryżu napotykał ze strony Francji na wieje przeszkód, wynikłych stąd, że nie chciała ona obciążać swoich stosunków z przyszłą Rosją, w jakiej odtworzenie wciąż wierzyła. Stosunki rządu francuskiego z dawnymi dyplomatami carskimi w Paryżu były nadal żywe, i ich opinie o przyszłości Polski rząd francuski brał pod uwagę.

To wszystko była prawda i mogło wpływać na postawę Piłsudskiego. Ale z pewnością, gdyby zestawił on to niebezpieczeństwo z prawdziwym rozmiarem niebezpieczeństwa, jakim był bolszewizm, byłby się zdecydował na ryzyko pośredniego wspomagania białych wojsk dla doprowadzenia do upadku bolszewików, a potem podjąłby wysiłek dla obrony Polski przed nowym caratem, nie umocnionym, więc słabym. Była to gra, której Pisudski nie podjął, chyba tylko z tej przyczyny, że nie doceniał wielkości stawki – światowego niebezpieczeństwa bolszewizmu. Można przyznać słuszność Norwidowi, że sprawa ta jest "warta rzetelnej analizy historycznej". Jak dotąd, nie ma nawet jej zaczątków.

Mackiewicz pisze, że wszystkie nieszczęścia, jakie spotykały Polskę w czasie drugiej wojny światowej i później, biorą początek z grzechu pierworodnego, jakim było lekceważenie niebezpieczeństwa bolszewizmu przez Piłsudskiego. Polskie siły zbrojne na Zachodzie i Armia Krajowa działały pod rozkazami rządu polskiego, który pozostawał w sojuszu z Wielką Brytanią. Stąd, gdy Sowiety stały się sojusznikiem Wielkiej Brytanii, wynikł dla Polski, jak pisze Norwid, "mus działania na korzyść Sowietów". Niemcy były wrogiem głównym, a to że i Sowiety są wrogiem, wyszło na jaw o wiele później. Norwid ujawnianie się Sowietów, jako wroga numer 2, wiąże przede wszystkim z Katyniem, co spowodowało zerwanie stosunków dyplomatycznych Sowietów z rządem polskim. Później stało się to "prawie pewne po Teheranie i zupełnie niewątpliwe po Jałcie". Jednakowoż Norwid w tym względzie bez wątpienia się myli. Polska stała się nie, jak pisze oni, "w końcowym okresie wojny zawadą dla sojuszników", ale o wiele wcześniej. Mianowicie zanim jeszcze wybuchła wojna niemiecko-sowiecka. Rząd brytyjski wojnę tę przewidywał i odpowiednio działał. Amb. Cripps już w nocy z 15 na 16 października 1940 złożył w Moskwie notę, w której powiedziano, że "już teraz Wielka Brytania uzna de facto suwerenność Sowietów w Estonii, w Łotwie, w Litwie, w Besarabii i w Bukowinie oraz w tych częściach byłego państwa polskiego, które znajdują się pod panowaniem Sowietów". Tak wcześnie już sojusznicza Wielka Brytania mówiła o "byłym państwie polskim". A słowa "de facto suwerenność" to nie to samo, co okupacja wojenna znana prawu międzynarodowemu, ale zapowiedź uznania przyszłych aneksji sowieckich. Przez układ zaś w Teheranie Sowiety stały się wrogiem nie "prawie na pewno", ale z pewnością całą i niewątpliwą, bo przecie układ ten przewidywał pomieszczenie Polski jako enklawy na obszarze sowieckim, otoczonej ze wszystkich stron przez państwa oddane pod panowanie Sowietów. Ten stan rzeczy znany był rządowi polskiemu i ukrywany przez ten rząd przed Polakami. Nie przekonuje mnie pogląd Norwida, że po tym układzie "maszyna naszego współdziałania z aliantami, więc i z Sowietami" nie mogła już była być zatrzymana czy przestawiona. Jeżeli rząd polski na nic nie mógł już mieć wpływu i wszystko działo się samoczynnie bez jego udziału – to jakież prawo moralne miał ten rząd do nakazywania wojsku by się biło – nie wiadomo o co? To samo dotyczy oczywiście działań Armii Krajowej. W rzeczywistości o tym nie tylko "nie trzeba było", ale nie wolno było "głośno mówić".

Mackiewicz podaje wiele przykładów z działań Armii Krajowej, które wyglądają jak gdyby były "sporządzone na podstawie oceny sytuacyjnej polityków i wojskowych... angielskich". W rzeczywistości nie wyglądało to tak jednoznacznie. Ale było wiele zamieszania, wynikłego stąd, że Delegatura Rządu i Dowództwo Armii Krajowej w Warszawie były karmione przez Londyn nieprawdziwymi informacjami o położeniu i pobierały nieraz decyzje na miejscu, bezsensowne czy wręcz szkodliwe. A obok tego, innym torem, płynęły informacje prawdziwe, z tamtymi sprzeczne, których w Warszawce nie umiano odróżniać od kłamliwych. Jeden z oficerów dowództwa Armii Krajowej powiedział mi niedawno: "Byliśmy niby człowiek w piwnicy, który przez małe okienko widzi nogi ludzi idących po chodniku. Czy taki człowiek wie, co się na ulicy naprawdę dzieje?"

Tak wyglądały nieszczęsne losy naszego wysiłku zbrojnego w czasie minionej wojny. Nie są one, jak pisze Norwid, wynikiem jakiegoś nieodpartego automatyzmu zdarzeń, ale można je wcale wyraźnie powiązać z błędami naszego kierownictwa politycznego, a nawet wymienić osoby winne tych błędów.

powrótstrona główna