powrótstrona główna
Józef Mackiewicz, Nie trzeba głośno mówić, Instytut Literacki, Paryż 1969, Biblioteka "Kultury" tom 173.

 

"Wiadomości", Londyn, 1969, nr 49 (1236)

Paweł Starzeński

ARCYDZIEŁO

To jest chyba najtrafniejsze określenie ostatniej książki Józefa Mackiewicza: Nie trzeba głośno mówić, utrzymanej jak zawsze na znanym nam poziomie literackim tego wielkiego autora, który jednak tym razem, w opisach wydarzeń, tak bliskiej mu przyrody, a też i w dialogach, w oddaniu ówczesnego tragicznego położenia ziem wschodnich dźwignął się na jeszcze znaczniejsze wyżyny. Jest to dla mnie, zwykłego czytelnika, a nie fachowego krytyka, największe z wszystkich jego dotychczasowych dzieł.

Autor zastrzega się w przedmowie że odbiega ono od formy klasycznej powieści, bo jest połączeniem elementów występujących zwyczajowo w tzw. "fiction" i w "non-fiction". Są one jednak tak ze sobą powiązane, że nieprzestrzeganie utartych konwencji w niczym nie ujmuje tej książce cech tego, co zwykło się określać jako "wielka powieść". Mackiewicz rozpoczyna swe pasjonujące opowiadanie 22 czerwca 1941, w dniu przełomowym nie tylko w stosunkach niemiecko-rosyjskich, ale też i dla tych wszystkich obszarów położonych nad Bałtykiem i na wschód od Bugu i Niemna, które stanowią tło powieści. Tego dnia ruszył Hitler na Rosję i w kilka dni armie niemieckie przekroczyły granice Polski. Autor przypomina nam znane fakty pogromu sowieckiego w ciągu najbliższych tygodni, poddawania się całych jednostek, przytacza milionowe cyfry jeńców wziętych do niewoli i opisuje nastroje wielojęzycznej ludności. Przeważa w nich uczucie ulgi, połączone z nadzieją, że wojska niemieckie niosą chyba dla nich zmiany, bo pod Niemcami nie będzie mogło być gorzej niż pod Sowietami.

Przetrwało to przez dłuższy czas, ale nadzieje te zaczęły maleć w miarę bliższego poznawania zdobywcy i ludzie zaczęli mówić: ...Czy u nich tam (u Niemców) rozumu nie ma za kopiejkę? Toż pomyśleć: bolszewik przyszedł i zagrabił wszystko; a Niemiec przyszedł i sobie zabrał. Rzeczywiście i wychodzi; ,,grab zagrabione", jak za Trockiego. Nieee, to nie ten Niemiec, co był przyszedszy w piętnastym, osiemnastym. Taki sam bolszewik, tylko że szczeka jak pies... Niemiecka tępota polityczna odprowadzała z powrotem na sowieckie łono tych licznych, którzy od niego tak chętnie się odłączyli.

W tej znów zmieniającej się atmosferze zaczynają działać partyzantki sowieckie, złożone też z jeńców wojennych, których Niemcy wypuścili, nie wiedząc co z nimi począć. Szeroko rozchodzi się wieść, jacy są naprawdę ci oswobodziciele. Sylwetki partyzantów, a zwłaszcza "paraszutystów" nadsyłanych z Moskwy i lądujących w głębi lasów, by objąć kierownictwo walki na tyłach niemieckich, są nakreślone po mistrzowsku. Widzi się na własne oczy tych zimnych fachowców, słyszy się jak mówią, jak badają ludność miejscową, bawiąc się przy tym od niechcenia rewolwerem przy pasie.

Tworzą się wtedy i inne podziemia i partyzantki. Wśród mozaiki narodów, zamieszkujących te ziemie, dochodzi do nieszczęsnego "bellum omnium contra omnes". Pożoga i mord są na porządku dziennym. Ludzie zabijają się nawzajem, z ukrycia w lesie, przy porannym śniadaniu, na otwartej ulicy. Nieraz nie wiadomo, kto i za co zgładza innego. I tu również napotykamy na jedne z najlepszych stron tej wspaniałej książki o niespotykanej mocy opisu. Ale krwawa to książka, taka jakie były to czasy, same dno rozterki i nieszczęścia pojedynczych jednostek i całych narodów.

Duża część akcji rozgrywa się w gęstwie puszcz, ochraniających jak płaszczem gęstym i niezmierzonym, i swego i wroga. Pod piórem Mackiewicza widzi się ich piękno i czuje ich zapach. Autor poświęca im dużo uwagi, wyjątkowo piękne opisy przyrody rozsiane są hojną ręką po całej książce. ...Nie ma słów, które by potrafiły oddać wiatr południowy, wiejący wśród zimy na północy. Są w nim wszystkie nadzieje i wszystkie pragnienia umęczonego mrozem pejzażu. Nie zestawić z żadnym innym wrażeniem węchowym na świecie tego pomieszania wiosny z korą drzewną, szumu gałęzi z mokrym śniegiem, odwilży z tlenem; postrzępione wilczymi zębami chmury biegną nad postrzępionym lasem; raptem przebłysk żółtego pasa nad horyzontem, gdzie niebo łączy się z krańcem błot...[...] ...Znów wjechali w las, ciemny, duży, świerkowy. Wysoko nad głowami, szeptem rozmawiały na lekkim podmuchu stożkowate wierzchołki... Przed nimi, na szczycie pochyłości, rósł przy drodze dąb o skręconych, zardzewiałych liściach i szemrał do siebie. Na tle chmurnego nieba.

Zimą 1941 utknęła pod Moskwą ostatnia ofensywa tego roku. Trafiają się dziś i tu Niemcy, którzy opowiadają, jak przez szkła polowe Zeissa oglądali wtedy wieże Kremla i jak to było, gdy nadeszła najcięższa zima stulecia, do której wojska Hitlera były zupełnie nie przygotowane. Milionowe armie spędziły ją w otwartym polu.

Pomimo tych znacznych już niepowodzeń, polityki dla nich zgubnej Niemcy nie zmienili, a zagłady Żydów dalej nie poniechali. Opis zbiorowego mordu w pociągu wiozącym tysiące do Ponar na stracenie jest wśród literatury na te tematy jednym z najbardziej wstrząsających, jak też i opis śmierci biednego Wulfka, który ciężko ranny schronił się na czworakach do lasu i tam umarł: ...Był okropnie obdarty i wymizerowany. Ostatnie co na nim żyło to wszy, które zaczęły złazić z ostygającego już ciała. I zdumiał się niebieski dzwonek polny, tuż przy rękawie zabitego, gdy ujrzał pełzającego po swojej łodydze owada nie widzianego dotychczas. A owady miejscowe znał dzwonek polny wszystkie na pamięć. Jakiż to niebywały zryw literacki!

Następują lata 1942/1943. klęska pod Stalingradem i wielka bitwa pod Kurskiem, którą Mackiewicz uważa za punkt zwrotny wojny, a nie tę pod Stalingradem. W Berlinie utworzono ośrodek polityczny, do którego werbowani są Rosjanie skłonni i teraz jeszcze do współpracy z Hitlerem. Jeżdżą kurierzy do Mińska, Połocka, Witebska, występują nowe postacie kobiece, które jednak autor umieszcza na ogół raczej na drugim planie. Różne ośrodki dyspozycyjne niemieckie chcą ratować położenie, i na pięć minut przed dwunastą jednać sobie zwolenników. Nie są one ze sobą zgodne – jedne odbudowują i otwierają cerkwie, inne je zamykają. Ludność miejscowa patrzy na to zdumiona i już w nic nie wierzy. Duchowni różnych wyznań wschodnich, wciągnięci do tej roboty politycznej, też giną pod gradem kul. Pojawiają się przedstawiciele tylu narodowości, ile ich tylko żyje w zachodniej i południowej Rosji, a z innych widzimy nawet Belgów, Hiszpanów i kogo tam jeszcze. Przewijają się młodzi i starzy, ludzie rzetelni i pospolici krętacze. Jedni pędzą nadal za ideałami i gorąco politykują, inni za doraźnym zarobkiem. Kwitnie handel pokątny. Niebywała jest ta mieszanina ludzka, którą tylko wojny i przewroty wysuwają na pierwszy plan, nieraz z całkiem nieznanego ukrycia. Ale cechą wspólną tych wszystkich postaci jest ich zupełna autentyczność, poruszają się swobodnie na scenie Mackiewicza, każda ma swój określony charakter, nawet i wtedy, gdy go jej zupełnie brak. Nie wiedzieć, które z nich należy zaliczyć do "fiction", a które do "non-fiction", zaciera się granica dzieląca rygorystycznie te dwa pojęcia. Wielka powieść.

Ma się powoli ku końcowi największego starcia wojennego nowszych dziejów. Robione są próby zgładzenia przywódcy Trzeciej Rzeszy, następuje wielki konflikt sumień wojskowych niemieckich, wielu z nich, a też i osób cywilnych, ginie pod toporem lub na hakach rzeźniczych, a Hitler żyje nadal. Ale Stalin też. Wojska sowieckie wchodzą w granice Polski. Armia Krajowa się ujawnia, giną jej przywódcy, rozpoczyna się nowy, niewymierny rozdział dramatu naszego własnego kraju, przesuniętego w swych granicach, bez jego wiedzy i woli, z pomocą trzech zapałek. Nie potrzeba jednak wołać za to o pomstę do Boga. Ona i bez tego sama się zgłosiła.

Moje omówienie książki jest na pewno nie wyczerpujące. Było już jedno uprzednio, bardzo ciekawe, o innym rzucie oka na to największe dzieło Mackiewicza (por. artykuł Tadeusza Norwida w nr 1223 "Wiadomości"). Zapewne będą i inne jeszcze, bo temat daleki jest od wyczerpania. Ja zaś kończę już pisać, bo nawet i papier, wierny, cierpliwy towarzysz wszelkiego pisania burzy się już i buntuje, gdy na nim utrwalać najnowszą historię Polski. Dla tych zaś, którzy tej książki jeszcze nie czytali, chcę przytoczyć ostatnią próbkę polotu i stylu autora, ujętych jak zawsze w żelazne, zdyscyplinowane ramy oszczędnego słowa:
Wjazd do zagrody Zacharowa okalały brzozy. Gdy po przejściu burzy we wgłębieniu rozjechanym kołami utworzyła się i zastygła w bezruchu szeroka tafla kałuży, a Henryk zamyślał jak ją przekroczyć, zdarzyło się mu, co niekoniecznie każdemu musi się przytrafić: w odświeżonym powietrzu, znalazł się nagle między dwoma niebami. Wysoko nad głową pięły się w niebo korony brzóz i nisko pod nogami spadały w otchłań nieba korony brzóz, odbite w lustrze wody. A on, tak jak wszedł między te dwa nieba, tak zatrzymał się teraz na brzegu kałuży, nie przekraczał jej, i tylko się lubował.
To już jest poezja.

powrótstrona główna