powrótstrona główna
Józef Mackiewicz, Nie trzeba głośno mówić, Instytut Literacki, Paryż 1969, Biblioteka "Kultury" tom 173.

 

"Wiadomości", Londyn, 1970, nr 44 (1283)

Wit Tarnawski

RZUT OKA WSTECZ NA POWIEŚĆ JÓZEFA MACKIEWICZA
(MINIATURA KRYTYCZNA)

Nie trzeba głośno mówić Józefa Mackiewicza obejmuje historię lat 1941–1945, od początku wojny niemiecko-rosyjskiej do załamania się Niemiec – tak jak była oglądana i przeżywana przez mieszkańców kresów Rzeczypospolitej, w Wileńszczyźnie i na Białorusi. Jest to historia krótkotrwałych nadziei po wycofaniu się bolszewików, a potem prób ratowania jeszcze czegoś wobec nowego zagrożenia przez Niemców i zwycięski powrót czerwonej armii – aż do ostatecznej, kruszącej wszystko, katastrofy. Równocześnie powieść przedstawia obraz konfliktu – i tu tkwi jej rdzeń polityczny – pomiędzy widzeniem sytuacji z bliska, przez ludzi tamtejszych, a kierunkiem i poleceniami nadchodzącymi z Warszawy.

Autor w swoim wstępie podkreśla autentyzm historycznego tła i faktów powieści. To nadaje całości nie tylko artystyczno-historyczny, lecz polityczny charakter i to stanowiło główny temat dyskusji, jaka rozpętała się po ukazaniu książki. Ocena artystycznych osiągnięć, choć uznawanych, zeszła na drugi plan.

Józef Mackiewicz jest złożoną indywidualnością pisarską. Pesymistyczny poeta, historyk-publicysta i namiętny polityk mieszkają w nim obok siebie i tak chyba było od kiedy zaczął pisać.

W jego twórczości zaznaczały się zawsze dwa nurty: interesował go człowiek, los jednostki oraz historia, dzieje mas. Te dwa nurty nie łatwo było pisarzowi uzgodnić. Raz jeden, raz drugi go unosił. Mickiewicz jednak dążył – z płynącymi latami coraz uporczywiej – do ich spojenia.

Nie trzeba głośno mówić jest najdojrzalszym rezultatem takiego spojenia, najlepszym i najbogatszym reportażem historycznym, jaki Mackiewicz dotąd napisał. Może dałoby się go nawet nazwać epopeją historyczną czy dramatem historii. Lecz nie epopeją ludzi. Indywidualni ludzie giną tam w cieniu historii, przytłoczeni jej ciężarem i nawet mimo woli niedostatecznie zróżnicowani przez autora. Rola ich jest minimalna; przeważnie podróżują, dużo widzą i rozmawiają, naświetlając sytuację historyczną z różnych stron. To, co mówią, jest i żywe i ciekawe, niemniej są raczej informatorami, chórem tragicznym, niż osobami powieści.

Dopiero pod koniec powieść przechodzi w bardziej zestrojony dramat historycznego i indywidualnego rozczarowania, w szczególności dramat głównej, wyraźniej zarysowanej postaci, "grubego" Henryka, któremu towarzyszą jak wzmacniający wtór dramaty innych, zawiedzionych historią, jednostek. I wtedy dopiero – tak przynajmniej to odczuwam – powieść zaczyna naprawdę żyć dla czytelnika, który dotychczas raczej ją podziwiał.

Trzeba zresztą stwierdzić, że i przed tą końcową częścią bardziej już zindywidualizowaną, rzeka historii opływa killka rozrzuconych wysp pełnokrwistego, jednostkowego życia, jak np. dzieje republiki Zacharowa, epizod tarankowicki, tragedię szewca Drużki, zabójstwa Ławrynowicza i Brzozowicza, i szereg innych, które czyta się z zapartym tchem. Ale później rzeka znowu zalewa wszystko.

W każdym razie nie ulega wątpliwości, że w tej powieści Mackiewicz najpełniej i najdoskonalej, na skalę dotychczas przezeń nie osiągniętą zrealizował swój ideał powieści hiistoryczno-politycznej, ku któremu od czasu Kontry", a nawet jeszcze Drogi donikąd zdążał. Nie ma tu prawie owych zgrzytów i zahaczeń, co we wcześniejszej Lewej wolnej, gdzie partie historyczno-polityczne tworzyły obcą raczej wtyczkę.

Zgranie nastąpiło niemal zupełne, z przytłoczeniem jednak, jak już mówiłem, i sprowadzeniem do lilipuciej miary roli jednostek, które plączą się po powieści jak muchy w mazi, bezradne i bez znaczenia, zdawałoby się nawet nie wiadomo po co – co zresztą może było i zamiarem autora: pokazać znikomość wysiłków jednostki wobec miażdżącego ogromu historii.

Mnie osobiście jednak brak w tej powieści – a przynajmniej spotykam go zbyt rzadko – Mackiewicza-poety jednostkowej doli ludzkiej na tym świecie z wcześniejszych, krótszych utworów, a zwłaszcza z niezapomnianego Przyjaciela Flora, pierwszej części Karierowicza. Na to nie ma chyba rady, i w tym tkwi cała trudność: jesteśmy indywiduami i tylko losy jednostek potrafią nas uczuciowo naprawdę wciągnąć w dzieło sztuki. Tym lepiej dla wzbogacenia obrazu, jeżeli jednostki są wplątane w wir zdarzeń historycz­nych – lecz nie pogrążone przez ten wir i wpół tylko wyglądające z fali. Mało komu udało się osiągnąć ów artystyczny ideał zestrojenia dziejów mas i jednostek, z uniknięciem niedokrwistości jednego z elementów: Tołstojowi w Wojnie i pokoju, Conradowi w Nostromie i jeszcze kilku innym, wśród nich częściowo naszemu Prusowi w Faraonie. Mackiewicz był może najbliższy takiego idealnego zbalansowania w nie docenionej Kontrze, spojeniu dziejów jednej rodziny z huraganem historii.

Dramat historii ciekawi nas, możemy go podziwiać, może nami wstrząsać – ale naprawdę bierzemy uczuciowy udział i nie pozostajemy mimo woli na zewnątrz tam, gdzie idzie o los naszego bliźniego, drugiego czło­wieka – zarówno w życiu jak w sztuce. I w tym mieści się dla mnie pięta achillesowa dużej części Nie trzeba głośno mówić jako utworu powieściowego.

Należy jeszcze podkreślić oprawy stylową powieści zarówno w słownictwie jak w obrazowaniu, zwłasz­cza w obrazach przyrody, bardzo wysokiej klasy i o niewyczerpanym bogactwie odcieni. Rzecz pisał dojrzały mistrz, który opanował swój wyraz niemal bez pudła.

Na koniec dodam wskazówkę dla czytelnika. Powieść zaczyna się trochę nieskładnie, chaotycznie i zbyt szkicowo, mimo bardzo dobrego wstępnego rozdziału. Przez jakiś czas nie wie się, o co autorowi naprawdę chodzi i nie rozróżnia silę powieściowych postaci. Nie należy się takim początkiem zniechęcać. Powieść rozpędza się powoli!, jak zbyt ciężkie ciało, lecz gdy raz nabierze rozpędu, toczy się już jak lawina, przybierająca na sile z każdym rozdziałem, póki nie stoczy się ku swojej historycznej przepaści.

Nie bardzo natomiast przylega do tego zakończenia epizod warszawski, choć sam w sobie żywy i ciekawy, zgoła jednak odmienny w tonie z lekka ironiczny i przeważnie "gadany". Rozwadnia on i osłabia tamto wrażenie ajschylasowskiej katastrofy. I w ogóle cała partia końcowa, od Warszawy począwszy, jest jakby sztucznie doczepiona, pisana w pośpiechu i o mniejszej sile wyrazu. Tu raz jeszcze polityk i historyk rozszedł się z artystą. Wydaje mi się, że powieść zyskałaby jako dzieło sztuki, gdyby kończyła się np. na wstrząsającym liście Haliny po zniknięciu Henryka.

Stałym zwyczajem nie wdaję się tutaj w sprawę tez historyczno-politycznych Mackiewicza, które są sporne. Każdy dobór faktów historycznych, podszyty mocnymi przekonaniami osobistymi, musi być sporny.

powrótstrona główna