Józef Mackiewicz ("Gazeta Codzienna" nr 1 z 25.11.1939)

[Końcowy fragment artykułu wstępnego] BĘDZIEMY MÓWILI PRAWDĘ

[...] Ale chyba dzieci tylko zrozumieć tego nie mogą, że w chwili obecnej dawna "sprawa Wilna" przeistoczyła się z problematu w dylemat. Prosty i surowy: albo SSSR, albo Litwa. Do tych wszystkich, którzy odetchnęli z ulgą w dniu 28 października, zaliczamy się również. [...] W tej chwili zatem nie chcemy wypowiadać się ani w imieniu Polaków, ani Litwinów, ani Białorusinów, czy Rosjan, ani z prawa, lewa czy centrum - po prostu: czujemy z całem Wilnem.

 


J.M. („Goniec Codzienny”, nr 2 z 27.07.1941, cyt. za: Włodzinierz Bolecki (Jerzy Malewski), Wyrok na Józefa Mackiewicza, Puls, Londyn 1991, s. 49-52)

PRZEŻYLIŚMY UPIORNĄ RZECZYCZYWISTOŚĆ...

Korzystam z pierwszych łam drukowanych po polsku, aby je prosić o gościnę. Nie wiem, czy bardziej z tęsknoty do pisaniu, czy z nienawiści do bolszewików. W każdym razie nie wstydzę się ani jednego, ani drugiego uczucia.

Onegdaj siedziałem na odkosie trawy i kręciliśmy po dawnemu „bankrutki” z jednym z takich, co to za czasów bolszewickich... po prostu z b. urzędnikiem polskim z Nowogródczyzny. Los jego w Litewskiej Republice Rad był przypieczętowany. Pasał krowy i spał na jednym uchu, jak zaszczuty, bezpański pies. Temu się dziwić niepodobna, że dziś odetchnął głęboko, że nienawiść pali się mu w oczach i razem z ogryzkiem tytoniu wypluwa brzydkie słowa między trawy, między kwiaty.

Nagle podchodzi do nas człowiek o krótko ostrzyżonych włosach, jakie zwykli nosić żołnierze, albo więźniowie. Podaje rękę i prosi o ogień.

- Niech on opowie - mówi ponuro b. urzędnik, wskazując spracowanym kciukiem na przybysza i nieznajomy zaczyna opowiadać. Przerywam mu już po pierwszym zdaniu okrzykiem: „Jak to! Pan był w Prowiniszkach?!”

Słyszałem o nich swojego czasu, widziałem ostatnio fotografię w litewskim piśmie, ale nie znam szczegółów, bo nie umiem po litewsku. Kilkakrotnie obiła mi się o uszy nazwa miejscowości: Prowiniszki, jak dalekie echo burzy, która minęła. Ale ten siedzący wśród jaskrów i dzwonków, prosty człowiek, swym niewyszukanym, pozbawionym fantazji opowiadaniem czyni na mnie wrażenie niesamowite.

Być może siedzę w tej chwili z otwartymi ustami, a obłoki płynąc jedne za drugimi po niebie rzucają kolejno cień na nasze twarze, być może ptaki po dawnemu śpiewają, wietrzyk lipcowy unosi dym tytoniu, krowa czochra rogiem swój bok i z tymi owadami odbywa się ten sam proceder co każdego lipca wszystkich ubiegłych wieków; znaczyłoby to, że wszystko idzie swoją koleją i tak zapewne być powinnio. Rozmówca mój pomaga sobie w opowiadaniu gestykulacją rąk, bo słowa wydobywa z trudem. Prowiniszki to miejscowość leżąca niedaleko Kowna. Bolszewicy urządzili tam tzw. „Obóz przymusowej pracy”, do którego zsyłali ludzi za różne przewinienia. Na przykład za publiczną krytykę władzy sowieckiej... Mniejsza z tym. Siedziało w nim 500 ludzi, którzy przymusowo kopali torf. Wojna wybuchła nagle. Front się zbliżał. Tego dnia nie wypuszczono ich na pracę. Niespodziewanie obóz został otoczony przez oddział bolszewicki, otwarły się drzwi i oficer powiada: „Wychoditie!”

Wyszli jak zawsze posłuszni, jak ludzie zbydlęceni pod jarzmem. Każdy chciał tylko zabrać ze sobą własny tobołek. - „Nie trzeba! Rzucać rzeczy!” - Rzucili. Stanęli zbitą gromadą. „Ręce do góry!" - Podnieśli.

- Staliśmy tak, powiada - chyba ze dwadzieścia minut. Bolszewicy opuścili dziedziniec i wyszli za druty. W bramę wjechał czołg, ustawił się wygodnie i wygarnął z karabinów maszynowych, prosto w zbitą ciżbę ludzkich ciał. Żywych ludzi! Zdaje się, że nie było krzyków.

Jakiś potworny, spazmatyczny skurcz owładnął tym zbiorowym organizmem pięciuset ludzi. Stłoczyli się jeszcze bardziej i padali jeden na drugiego, przednie warstwy na następne. Ci, co rzucali się na ziemię, ginęli przeważnie zdeptani, albo uduszenie pod ciężarem zamordowanych. On był jednym z ostatnich w tej kupie śmierci. Upadł i udawał zabitego. Bolszewiccy zbrodniarze podeszli następnie do tej drgającej masy ludzkich strzępów wołając: „No, kto żyw jeszcze!” - A kto się poruszył, kto jęczał, został dobity.

- Koło mojej głowy leżał trup. Sięgnąłem nieznacznie ręką, zgarnąłem zeń krzepnącą krew i kawały rozpryskanego mózgu, oblepiając nimi własną skroń. Zaparłem dech w piersi...

- Dosyć, wystraczy, rozumiem. To pana uratowało.

Oto obraz jeden z wielu. Dziś wiemy już, co uczyniono z Polakami we Lwowie, w Mińsku i Witebsku z więźniami NKWD. Na podwórzu klasztornym w Głębokiem leżały porozrzucane trupy mężczyzn i kobiet. Straszny los wywiezionych... Łzy dzieci z Oszmiany... Ten straszliwy różaniec będzie jeszcze przebierał pomiędzy skrwawionymi palcami „wódz narodów, ojciec pracujących, opiekun proletariatu. słońce ludów, ukochany, ubóstwiany, genialny – Stalin”

***

Opowiadanie o Prowiniszkach jest jednym z wstrząsających faktów, efektownych i straszliwych zarazem, słusznie przeznaczanych na eksport dla tych, którzy wiodąc życie od rannej kawy poprzez spokojny dzień, wymagają, aby im o Sowietach mówić rzeczy przenikające do otępiałej w dobrobycie wyobraźni. Ale krwawe masakry, więzienia, deportacje, katorgi dotyczyły tylko pewnego, acz wysokiego procentu ludności. 200 milionów ludności niepodobna było utrzymać w bezpośrednim więzieniu. Pomiędzy Murmańskiem i centralnymi turmami, pomiędzy wyspami Sołówek i Kazachstanem, wlókł się przecie szary dzień sowiecki. To „ich” życie powszednie, które było naszym przez rok, które miało być „naszym” może do śmierci i - które nie będzie już nigdy! Tak nam dopomóż Bóg!

Bo niewielu ludzi na kuli ziemskiej zdaje sobie sprawę, co to jest i jak wygląda „normalne” życie w ustroju stalinowskiego państwa. Pozornie szara drożyzna, posady, biurokratyczna [dalej w druku fragment zniekształcony błędami drukarskimi: (za?)leżność i czerwonej flażki]. Ale skąd się bierze ten potworny, psychiczny ucisk, ten specyficzny „gniot”...

Gdyby mnie ktoś prosił o najbardziej esencjonalną definicję ustroju bolszewickiego, powiedziałbym: Państwo idealnie pozbawione opinii publicznej. Państwo, które pojęcie obywatelstwa sprowadziło do pojęcia - niewolnictwa.

Te dwie definicje oddają może zewnętrzną strukturę Sowietów, ale nie wyczerpują jeszcze ich wewnętrznej charakterystyki. Rzec by można, iż od czasów faraonów świat nie oglądał tak olbrzymie skomasowanego niewolnictwa. Można by też powiedzieć, że stare „kriepostnoje prawo” obowiązujące tych chłopów w dawnej Rosji, obowiązywało w Sowietach całą ludność. Ale nie ono stanowi jakościową odrębność sowieckiego wynalazku. Tym wynalazkiem jest kłamstwo podniesione do przymusowej potęgi, zawarowane drakońskimi ustawami, doprowadzone do stopnia tak jawnego bezwstydu, że oszałamiające. -W Sowietach nie istnieje wola ogółu absolutnie. Ale na każdym rogu i progu, gazecie, książce, kalendarzu. W radio, codziennie, co godzina mówi się o tym, że wszystko, co się dzieje w państwie, dzieje się za wolą ogółu. - W Sowietach panuje absolutne niewolnictwo przez pozbawienie elementarnych swobód obywatelskich każdego z osobno i wszystkich razem; panuje przygnębienie, rozpacz, głuchy szept i strach. Ale z góry jest powiedziane, że „wszyscy są szczęśliwi, wolni, uśmiechnięci”. Ba, nie tylko z góry powiedziane: każdy obywatel powinien to powtarzać jak przymusowy pacierz. Na pracy i poza pracą, w domu i na ulicy. Bo kto nic jest zadowolony i uśmiechnięty, tego zaproszą do NKWD.

Na kłamstwie opierają się zbiorowe uchwały, kłamstwo zawierają podręczniki szkolne, na kłamstwie oparta jest literatura, historia, poezja, prasa, wszystko, do rozmów prywatnych włącznie.

Nikt nie jest zadowolony z ustroju sowieckiego, a wszyscy musieli go chwalić i wynosić pod niebiosa. Dzień po dniu, przez dwadzieścia przeszło lat 200 milionów ludzi musiało brać udział w psychicznym samobiczowaniu. Oto jest specyficzny wynalazek, na który nie zdobył się dotychczas żaden z najkrwawszych satrapów ludzkości.

Oblicze trupa może być ponure, budzące grozę albo obrzydzenie. Ale trup zastygły w spazmatycznym uśmiechu - staje się zjawiskiem upiornym. I taką upiorną rzeczywistością był szary dzień sowiecki.

***

Na tę ostatnia wojnę czekaliśmy rok tylko. Ale czekaliśmy z takim upragnieniem, jakby upłynęły lata całe. Nie tylko tacy ludzie jak ten urzędnik z Nowogródczyzny, czy ten więzień z Prowiniszek. Czekali nasi robotnicy, chłopi, inteligencja – wszyscy. Raz na robotach leśnych odezwał się do mnie kolega: Nie od „wojny”, ale ,,od pokoju, powietrza i głodu wybaw nas Panie”. I wówczas pół roku temu, ta żartobliwa zmiana pięknej modlitwy, nie wydała mi się bluźnierstwem wobec Boga.

Natomiast wobec Narodu Polskiego byłby zarzut, że nie pragnie on z całym światem cywilizowanym zniszczenia raz na zawsze, wypalenia ogniem i żelazem przeklętego systemu, by wreszcie przestał zagrażać ludzkości. W tej ostatniej wojnie, wolałbym raczej nie być Polakiem, niż skalać się sojuszem z największym wrogiem świata - bolszewickim państwem.

 


J.M. („Goniec Codzienny”, nr 16 z 10.08.1941, cyt. za: Włodzinierz Bolecki (Jerzy Malewski), Wyrok na Józefa Mackiewicza, Puls, Londyn 1991, s. 52-55)

TO DOPIERO BYŁABY KLĘSKA...

Od dawna znaliśmy formułkę następującą: bolszewizm jest wrogiem podwójnym. Zewnętrznym i wewnętrznym. Zewnętrznym w osobie państwa napadającego z całym aparatem i armią, wewnętrznym w osobie trzeciej międzynarodówki podkopującej obronność przeciwnika.

Polityczna bakteriologia

Musimy jednak sobie powiedzieć zupełnie wyraźnie: bolszewizm jest wrogiem przede wszystkim i nade wszystko, bo jest wrogiem nr 1 każdego narodu. O ile wróg, że się tak wyrazimy „normalny” niszczy przede wszystkim państwo swego przeciwnika, o tyle bolszewizm pokonując państwo, niszczy jednocześnie naród, ewentualnie narody to państwo zamieszkujące, ich dobra duchowe, ich ideały narodowe. I to niszczy w sposób gruntowny, specyficzną metodą podporządkowania polityki narodowościowej systemowi komunistycznemu. Jeżeli się mówi o „bolszewickiej zarazie”, to nie z zamiarem użycia obraźliwego słowa, a raczej dosłownie, ściśle. Bolszewizm działa bowiem w sposób rozkładająco-zaraźliwy na cały naród, jak epidemiczna choroba na masy organizmów ludzkich. W oddziaływaniu bolszewizmu na wartości narodowe odnajdujemy wszelkie cechy i stadia, jakie spostrzegamy w różnych chorobach: przygnębienie, apatia, potem gnicie od wewnątrz, rozpadanie się poszczególnych członków, wreszcie zanik jednolitego organizmu społecznego, czyli śmierć. - Nie będę w tym miejscu wdawał się w szczegółową analizę środków, jakimi bolszewizm dopina swego celu. Poświęcić by im można ogromne dzieło z dziedziny dotychczas nie znanej, którą bym zatytułował: „Polityczna Bakteriologia”. Natomiast skutki tego działania są proste i stoją nam wszystkim w oczach i w pamięci.

Kiedyś, gdyśmy się jeszcze z bolszewizmem nie zetknęli bezpośrednio, w zdumienie wprawiały wszystkich efekty procesów moskiewskich, na których ludzie zatwardziali w ideologii i konspiracji, jak Radek, Bucharin, Tuchaczewski, Zinowjew et comp. idqc na pewną śmierć, kajali się wszelako na sposób zgoła niesamowity, wijąc się w błocie najbardziej bzdurnych i niewiarygodnych samooskarżeń. Rozmawiałem na ten temat z psychiatrą, badaczem mózgu Lenina. Nie umiał mi również powiedzieć nic sensownego. Wskazał tylko na fakt, że ludzkość zna dotychczas jedyną analogię, a mianowicie fantastyczne samooskarżenia czarownic palonych na stosie w wiekach średnich. Jeden rok rządów bolszewickich u nas, potrafił wytwarzać z poszczególnych ludzi takie psychologiczne łamańce, jakich by po nich nikt ani przedtem, ani potem spodziewać się nie mógł, absolutnie nie mógł. Załamanie społecznego kośćca, upadek ducha, ratowanie się zakłamaniem, oto objawy notoryczne. Na usprawiedliwienie ich należałoby stwierdzić, że objawy takie powstają zazwyczaj w atmosferze beznadziejności, kompletnej, świadomej beznadziejności. Gdyż po miesiącach już ludzie ci uświadamiali sobie, że ten promotor każdej akcji ludzkiej - przyszłość, przestaje dla nich istnieć. Przyszłość w państwie sowieckim, to jakaś szara, leniwie cieknąca struga, w którą zanurzone jest każde ludzkie indywiduum, a to, że tak być musi, odbierało wszelką energię i chęć oporu.

Działanie rozkładowe rzeczywistości bolszewickiej rozbija wszelką spójnię narodową, każdą możliwość wspólnego działania, tłumnej kontragresji. Ludzie o pewnych kryteriach, zapatrywaniach, na różnych stanowiskach społecznych, ludzie różnych środowisk, a przecież objęci wspólnymi cechami narodowymi - przestali nagle rozumieć wzajemne postępowanie, natomiast poczęli się obawiać jeden drugiego, z tej prostej przyczyny, że przestało być wiadomym, kto tu jest wróg, a kto swój. Kto „jeszcze” Polak, Litwin, Białorusin, Rosjanin, Tatar?, a kto „już” tylko - bolszewik.

Największe nieszczęście XX wieku

Dlatego to, jak twierdzę, dla każdego narodu z osobna i dla wszystkich narodów razem, bolszewizm jest największym wrogiem ze wszystkich dotychczas notowanych w historii. Odwracając to twierdzenie, należałoby uznać, że w historii od roku 1918 było wielkim nieszczęściem, że bolszewizm mógł istnieć w ciągu tych 23 lat i przeprowadzić zniszczenie pod względem narodowym narodu rosyjskiego, ujarzmienie i zdeptanie narodów Ukrainy, Białorusi, Azerbejdżanu, Gruzji, Turkiestanu, Uzbeku, Tadżiku, Buchary, Kirgizji, Sybiru, Mongolii..., co umożliwiło mu uzbrojenie się i żywienie zamiarów opanowania całej Europy.

Sowiety u szczytu potęgi

W takim stanie doczekujemy się okresu pomiędzy rokiem 1939 i 1941. Okres ten wytworzył sytuację wyjątkowo dla Sowietów pomyślną, koniunkturę, którą z dawna już oczekiwały. Narody Europy są pochłonięte, według mniemania bolszewików, wojną i wzajemnym osłabianiem militarnym, podczas gdy „neutralne” Sowiety gromadzą i uzupełniają własną siłę militarną. Wyzyskując sytuację europejską, przystosowują się jednocześnie do roli przysłowiowego języczka u wagi, jaki w krytycznej chwili ma przechylić szalę zwycięstwa. Sowiety spodziewają się, iż one, a nie kto inny będą decydować o przyszłej konstelacji Europy, po to, by ją następnie opanować bez reszty. Że tak się rzecz miała, że to leżało właśnie w zamiarach sowieckich, nie może ulegać najmniejszej wątpliwości dla nikogo i wypływało z samej natury politycznego założenia SSSR. - W ten sposób dla Europy, ba, może dla całego świata kulturalnego, wytworzyła się maksymalnie niebezpieczna sytuacja, najgroźniejsza z możliwie groźnych.

Któż miał ratować Europę?!

Jakiż ratunek? Jakież wyjście z sytuacji? Jedno tylko: Sowiety należy rozbić, zanim zakończy się wojna. Zanim z tą wojną nie ruszą same na Europę. Już gromadzą siły, już jest za minutę dwunasta!

Któż miał tego dzieła dokonać? W sytuacji z roku 1941, czyli ostatecznego terminu dla ratowania Europy przed zarazą bolszewicką - mogły tego dokonać tylko i wyłącznie - Niemcy. O to się chyba absolutnie nikt spierać nie będzie. A fakt, że tego dokonały, ośmieliłbym się policzyć im nie jako zasługę wobec świata kulturalnego, lecz jako spełnienie świętej misji. A jakże wobec tego faktu obowiązującego kulturalną Europę zachowała się Anglia? Anglia dla własnych celów stanęła po przeciwnej stronie, zawarła z bolszewikami sojusz. Przez to pogłębiła tylko poprzednie nieszczęście, które pozwoliłem sobie nazwać powyżej nieszczęściem XX wieku.

Stalin w roli Aleksandra I

W zwycięstwo Niemiec nad Sowietami nie należy wątpić. Ono jest zupełnie pewne. Ale zechciejmy na chwilę wyobrazić sobie niemożliwość: zwycięstwo koalicji anglo-sowieckiej. Bo nie mówmy o zawiłych kombinacjach, snutych przez różnego autoramentu polityków. Mówmy o faktach. A faktem jest, że z jednej strony walczą Niemcy, z drugiej koalicja anglo-sowiecka. Jakiż byłby też rezlutat takiego niemożliwego zwycięstwa? Dziś przegrała prestige'owo i przegrała militarnie w górach Norwegii, w cieśninach Skagerraku, we Flandrii, w Jugosławii, Grecji, na Krecie. Przegrała wszędzie, nie wygrawszy ani jednej bitwy, ani jednej operacji wojennej przeciwko Niemcom. A więc triumfatorem w zwycięskiej koalicji anglo-sowieckiej nie byłby Król Jerzy VI, tylko Józef Wissarionowicz Stalin. Jemu przypadłaby chwała, w aureoli której wjeżdżał ongiś do Paryża cesarz Aleksander I. Co by nastąpiło dalej, nietrudno przewidzieć. Być może nastąpiłoby nawet przemianowanie Pont Alexandre III w Paryżu, na Pont Staline*, ale już nie po to, aby po nim chodzili Francuzi, tylko obywatele Francuskiej Republiki Rad...

O losie Polskiego Narodu moglibyśmy nawet nie wspominać. Jego los byłby przypieczętowany może na wieki, a może na zawsze łącznie z losem innych narodów Europy Wschodniej, jeżeli zważymy niezwykłą moc rozkładową bolszewizmu, o której pisałem powyżej. Anglia, gdyby się nawet w przyszłości wzmocniła po wojnie, to nigdy by nie miała interesu dla Europy Wschodniej. Jej globalne sprawy odległe są bardzo od dorzeczy Wisły czy Niemna. Nie chcę tu nawet powoływać się na ostatni artykuł „Times’a”, który oddaje Wschodnią Europę pod protektorat sowiecki. Artykułu tego nie czytałem, ale bez względu na łaskawą opinię „Times’a”, protektorat sowiecki doszedłby i tak do skutku. I nie byłoby w Europie żadnego czynnika, żadnej potęgi, która by była w stanie albo chciała wyrwać polski naród z czerwonych kleszczy destrukcyjnego imperializmu. Dlatego jestem bardzo, ale to bardzo głęboko przekonany, że w sytuacji z roku 1941 zwycięstwo koalicji anglo-sowieckiej, byłoby dla Polaków największą klęską, jaka nie tylko ich w tej wojnie spotkać mogła, ale klęską przewyższającą wszystkie dotychczasowe na przestrzeni dziejów.

_______________

* W pierwodruku: Point (a także: d’Aleksandre) - dop. KK. 

 

powrót

 

strona główna