Stanisław Michalkiewicz ("Najwyższy Czas!" nr 10 z 6 marca 2004 r.)

Wokół literackiego kanonu

"Tygodnik Solidarność" przedstawił niedawno Kanon Literatury Polskiej XX wieku. Przez trzy kwartały ub. roku redakcja zebrała wypowiedzi 350 osób, które miały wytypować do Kanonu 20 pozycji. W gronie tym przeważali naturalnie czytelnicy "TS", ale byli również ludzie nie związani z pismem; młodzież szkolna i osoby korzystające z publicznych bibliotek. Redakcja "Tysola" zwróciła się nawet do mnie, ale z powodu roztargnienia nie zdążyłem odpowiedzieć na uprzejme zaproszenie.
Kiedy jednak zastanawiałem się, co bym w kanonie umieścił, wydawało mi się, że powinny trafić tam utwory albo przedstawiające z polskiego punktu widzenia panoramę XX wieku, albo jakieś zwrotne momenty w najnowszych dziejach narodu, albo wreszcie polskie spojrzenie na problemy, jakie w XX wieku stanęły przez ludzkością. Tak sobie myślałem, niczym przysłowiowy indyk, podczas gdy inni nadesłali swoje typy i w ten sposób doszło do zestawienia Kanonu.
Najwięcej głosów padło na Gustawa Herlinga-Grudzińskiego i jego "Inny świat". Drugie miejsce zajął Witold Gombrowicz, a najczęściej wymienianymi utworami były "Dziennik" i "Ferdydurke", następnie Zbigniew Herbert za całą twórczość oraz Czesław Miłosz i "Zniewolony umysł". Z przyjemnością zauważyłem na miejscu 5. mego ulubionego Józefa Mackiewicza, chociaż sam cenię go wyżej niż Czesława Miłosza, bo według przyjętych przeze mnie kryteriów jego dylogia "Droga donikąd" i "Nie trzeba głośno mówić" powinna znaleźć się w kanonie z powodu "zwrotne momenty", zaś "Sprawa pułkownika Miasojedowa" - jako panorama i jednocześnie polskie, a zarazem humanistyczne spojrzenie na szaleństwa, wobec których stanęła ludzkość, a przynajmniej Europa w wieku XX. W odróżnieniu od Miłosza Mackiewicz jest poza tym szczery aż do bólu, zaś jego humanizm - pozbawiony moralizanctwa.
Wróćmy jednak do Kanonu. Po Mackiewiczu - Żeromski i "Przedwiośnie" , potem Leśmian za wszystko i Wańkowicz: "Ziele na kraterze" i "Bitwa o Monte Cassino". Po Wańkowiczu - Wyspiański i "Wesele". Potem - Bobkowski i "Szkice piórkiem", dalej Witkiewicz "Szewcy" i "Nienasycenie". Po Witkacym - Maria Dąbrowska i oczywiście "Noce i dnie". Dalej Bruno Schulz i "Sklepy cynamonowe" oraz "Sanatorium pod klepsydrą" Zaraz po Schulzu - Mrożek i "Tango". Za Mrożkiem Miron Białoszewski i "Pamiętnik z Powstania Warszawskiego". Dopiero teraz Iwaszkiewicz i to w dodatku "Panny z Wilka", a nie np. "Sława i chwała". Tadeusz Borowski i jego utwory oświęcimskie, Aleksander Kamiński i "Kamienie na szaniec", następnie Władysław Reymont i "Chłopi", a na miejscu dwudziestym - Marek Hłasko i "Pierwszy krok w chmurach".
Już na pierwszy rzut oka widać, że twórcy Kanonu wyżej cenią literaturę emigracyjną od "krajowej" i przedwojenną od PRL-owskiej. Czy można znaleźć jakiś wspólny mianownik wyznaczający akurat taki gust? Wyda je mi się, że tak, chociaż być może nie wszyscy respondenci tak myśleli. Takim wspólnym mianownikiem jest autentyczność. Z tego punktu widzenia literatura 20-lecia międzywojennego jest lepsza od literatury PRL-owskiej, a emigracyjna - od "krajowej", przy czym takiego np. Herberta pozwalam sobie zaliczyć do "emigrantów" z uwagi na brak blizn po "ukąszeniach heglowskich". W 20-leciu międzywojennym pisarz pisał sobie, co chciał, chociaż, ma się rozumieć, i wtedy były mody, hierarchie i koterie Ale mimo tego wszystkiego nikomu nie przychodziło jeszcze do głowy, by nakazywać ludziom myśleć w określony sposób, a zakazywać w inny. Tym właśnie Polska różniła się, od Sowietów, które z tego właśnie powodu budziły grozę nie tylko wśród ludzi wykształconych, ale i tzw. prostych. Na emigracji pod tym względem było już trochę gorzej i sytuacja Józefa Mackiewicza jest dobrym przykładem, jaką cenę trzeba było płacić za zachowanie wolności intelektualnej, ale zasadniczo była ona możliwa. W PRL-u było pod tym względem zupełnie źle. Dopóki nie pojawił się "drugi obieg", ceną za intelektualną niezależność była albo całkowita nieobecność, albo jakaś wegetacja na dalekim marginesie literatury. Stąd też w literaturze PRL-owskiej tak mało autentyczności, a tak dużo jej pozorów, niekiedy nawet tak wyrafinowanych, aż zapierały dech.
Przeczytałem niedawno po raz drugi "Polskę Jagiellonów" Pawła Jasienicy, a więc autora bynajmniej nie dworskiego ani nawet dyspozycyjnego. Tymczasem nawet i on, co prawda w sposób niezwykle finezyjny, przedstawia pogląd całkowicie zgodny z linią partii, że Polska nie powinna być zbyt ambitna, a już specjalnie na wschodzie. Wielkie koncepcje na tym obszarze bardziej przystoją komu innemu, podczas gdy Polsce tylko szkodzą. Jeśli nawet Jasienica ma rację, to przecież nigdy nie pozbędziemy się wątpliwości, czy napisał tak, bo tak naprawdę uważał, czy dlatego, bo taki warunek egzystencji postawiła mu Luna Brystigerowa.
Zwracam na to uwagę, bo wydaje mi się, że literatura współczesna, już po transformacji ustrojowej, jakoś nie może otrząsnąć się z tamtych uwarunkowań. Nie jestem zresztą w tym spostrzeżeniu odosobniony, bo podczas dyskusji w "Tysolu" zwrócił na to uwagę również Cezary Michalski. Skąd się to bierze? Ubeckiej inspiracji wcale bym nie wykluczał, bo transformacja - transformacją, ale agenci nie tylko nadal są wśród nas, lecz również zachowali znaczną część swoich wpływów, nie tylko w aparacie władzy, ale i w polityce, kulturze, a nawet nauce. Przykładem niech będzie TW "Historyk" z Lublina, ochraniany zresztą przed zdemaskowaniem przez protektorów przy innych okazjach pryncypialnie piętnujących komunistyczną hipokryzję. Sygnatariusze umowy "okrągłego stołu" włożyli narodowi ten bagaż na plecy, więc nic dziwnego, że - jeśli można tak powiedzieć - interesów moralnych ubeckiej agentury strzeże dziś Najwyższy Autorytet Moralny Całej Postępowej Ludzkości, czyli pan red. Adam Michnik. Ale gdyby nawet tego nie było, bo w końcu biologia zrobi swoje, to i tak współczesnej literaturze czy szerzej - kulturze - grozi to samo, co w PRL. Już nie ze strony marksizmu-leninizmu, tylko ze strony politycznej poprawności. Ona nie mniej sprawnie egzekwuje swoją uzurpację w dziedzinie policji myśli.
Przykładem tej krzątaniny są choćby zabiegi wokół "Pasji" Mela Gibsona: jeśli już wolno ją oglądać, to trzeba wyciągać takie wnioski, a nie takie, poddawać się tylko dozwolonym emocjom, a nie poddawać się niedozwolonym. I ludzie, również ludzie pióra, nie dziwią się podziałowi na wnioski i uczucia dozwolone i niedozwolone, oraz posłusznie poddają się tym instrukcjom Widać już przekonali się, że władza Złotego Cielca to nie żarty. W rezultacie mało kto dziś pisze to, co chce, jeśli nawet naprawdę czegoś chce. Większość pisze to, co należy, a niektórzy młodsi w ogóle uważają, że inaczej nie można. Jak mówił Stefan Kisielewski - temu, kto nigdy nie jadł mięsa, nie będzie go brakowało. Rozdziobujemy dorobek 20-lecia międzywojennego na coraz to drobniejsze okruszki i tym się żywimy. To kolejny dowód, że nie ma żadnej "III Rzeczypospolitej", że to, co ją udaje czy ma "pełnić jej obowiązki", to tylko nasza stara znajoma - gnijąca PRL, która przeraźliwym smrodem swego rozkładu zatruwa następne pokolenie Polaków.

 

powrót

 

strona główna