Kazimierz Zamorski („PULS. Nieregularny kwartalnik literacki”, nr 34, lato 1987, Londyn, s. 56 – 68)

Przylepiło się do Józefa Mackiewicza

[część 2]

W lipcu 1941 roku szef Propaganda Staffel Baltikum III, nazwisko którego uleciało JM z pamięci, zaproponował jemu i Wacławowi Studnickiemu, dyrektorowi archiwum wileńskiego (nie mylić w Władysławem), „w formie ultymatywnej” redagowanie pisma w języku polskim. Studnicki wykręcił się, tłumacząc, że „nigdy nie miał nic wspólnego z prasą”, a JM, po ostatecznej odmowie, został „w sposób grubiański wyproszony za drzwi”. Roboty tej podjął się Czesław Ancerewicz, „zastrzelony następnie przez tajną organizację”. JM wrócił na wieś, do Czarnego Boru pod Wilnem, gdzie miał „własne letnisko” i żył „głównie z wyprzedaży rzeczy, uprawy ogródka, przygodnego handlu, dostawy drzewa itp. kombinacji, z których utrzymywała się większość społeczeństwa polskiego”. Wziął się też do pisania książki, którą ukończył w 1942 roku. „Dotyczyła ona okresu okupacji litewskiej i wkroczenia bolszewików”, tytuł Prawda w oczy nie kole, niestety nieliczne egzemplarze maszynopisu zaginęły. JM wytykał w niej błędy polityki litewskiej wobec ludności polskiej, tej ostatniej też nie oszczędzał z racji zarówno antysemityzmu jak i złudzeń wobec sowieckiego okupanta. Wymieniała też „niejakiego Dziarmagę, b. współpracownika administracji „Słowa”, b. członka ONR, człowieka, który mnie zdradził politycznie za czasów litewskich, współpracował w gadzinówce litewskiej, następnie w gadzinówce bolszewickiej, aż gdy upaństwowiono całą prasę, został głównym kolporterem gazet sowieckich. Osoba, którą nazywałem kanalią. Po wkroczeniu Niemców usiłuje zagarnąć kolportaż niemieckiej prasy gadzinowej i szantażuje zawodowego sprzedawcę, niejakiego Pawłowskiego, donosem do Gestapo, że ten jest pochodzenia żydowskiego. — I ten pan zostaje wkrótce w podziemiu szefem służby... 'informacji i propagandy' przy tajnej delegaturze!”

To nieścisłe. Jak mi pisał (8.9.86) dr Zdzisław A. Siemaszko, szefem wileńskiego BIPu był Antoni Kokociński.

„Jednocześnie wypływa jeszcze jedna osobistość stająca się dygnitarzem podziemnym: niejaki pan Wroński. Przed wojną prowokator sanacyjny w ZZZ, półkomunista, który dokonał nieudanego zamachu rewolwerowego na mego brata. Po wkroczeniu bolszewików, zostaje współpracownikiem „Prawdy Wileńskiej” w dziale „fabrycznym” (robi wywiady z robotnikami szkalujące dawną Polskę). Po wkroczeniu Niemców (...) zostaje sekretarzem tajnego pisma 'Niepodległość', której redaktorem był wówczas członek PPS dr Dobrzyński. Podobne typy nie były odosobnione w naszych tajnych organizacjach. Zaraz po ukazaniu się mojej książki rozpoczyna się wściekła nagonka na moją osobę i w rezultacie tej nagonki notatka w 'Niepodległości' pt. Trzej panowie z 'Gońca'. W notatce tej pomówiony zostaję o wydawanie 'Gońca' i zarabianie około 300 tysięcy marek (trzy miliony rubli!). Mieszkałem wtedy na wsi. Przypadek zrządził, że właśnie w tym okresie znajdowałem się w wyjątkowej biedzie graniczącej z nędzą. O ukazaniu się notatki dowiedziałem się z dużym opóźnieniem”.

Znów dygresja: według listu Siemaszki, to właśnie Jerzy Wroński był autorem owego artykułu. Siemaszko, który Wrońskiego zna z czasów gimnazjalnych, potwierdza, że uchodził za komunistę, „ale po wojnie przesiedział 11 lat w sowieckich łagrach, co go podleczyło”.

JM skierował skargę da sądu podziemnego, obiecano mu sprawę załatwić. Mimo przynagleń, „rzecz się wlokła poprzez nieskończone 'kontakty', ciągłe areszty, wsypy itd.” — skończyło się (...) na wyroku śmierci wydanym przez podziemie, na szczęście nie wykonanym, o czym będzie mowa w oświadczeniu Sergjusza Piaseckiego. Wyrok ten został wydany na podstawie owego artykułu w „Niepodległości”. Drugi ferowała wileńska jaczejka PPR po powrocie JM z Katynia i ogłoszeniu w „Gońcu Codziennym” wywiadu na temat owej zbrodni. „Poza tym jednym wywiadem — oświadczył JM — którego się nie zapieram ani nic wstydzę, nie istniało żadne moje publiczne wystąpienie” (scilicet w prasie gadzinowej czy niemieckiej).

Po powrocie z Katynia Niemcy usiłowali po raz wtóry skłonić JM do współpracy. Kancelaria Gebietskommissar Wilna-Land zawiadomiła go pisemnie, że otrzymał zezwolenie na wyjazd do Krakowa, gdzie będzie oczekiwany w biurze prasowym, ma się więc zgłosić po przepustkę. Gdy nie zareagował, przyszło po miesiącu ponaglenie, na co odpowiedział, że o żadną przepustkę nie prosił i do Krakowa jechać nie zamierza. Wyjechał w rok później, ale do Warszawy, gdzie dosięgła go „oszczercza kampania wileńska”. Pewnego dnia, jak pisze w swym oświadczeniu, „przyszedł do mnie Konrad Krupski z wydziału wschodniego podziemnej Delegatury i oświadczył, że krążą plotki, że w Wilnie zapadł na mnie 'jakiś' wyrok, ale czy to wydany przez PPR czy polską organizację tego nie wie. Jednocześnie pokazał mi tajny meldunek pochodzący z Wilna, że ja wysłany zostałem przez Gestapo do ... Stockholmu! Napisałem natychmiast oświadczenie i prosiłem bardzo Krupskiego, z którym kontaktowałem się stale, żeby mojej sprawy dopilnował w Delegaturze. Było to w lipcu 1944 roku. A 1 sierpnia wybuchło powstanie”.

Z powyższego sprawozdania wyłania się wspomniana już łatwość zaistnienia rekwizytów legendy. Ot, choćby pozornie niewinne utożsamienie „Gazety Codziennej” z „Gońcem Codziennym”. W obu występuje ten sam przymiotnik. Kto by się tam silił na rozróżnienie gazety redagowanej przez JM pod okupacją litewską od tej redagowanej pod okupacją sowiecką, wprawdzie nie przez niego, ale kto tam wie. Kolaborował z Litwinami, powiedzą samorodni inkwizytorzy, więc nie dziwota, że poszedł na współpracę z Niemcami. Innym rekwizytem był: „redaktor Mackiewicz”. Wprawdzie nie Józef, lecz Bohdan, lecz fama nie operowała imionami, wiadomo było, że w „Gońcu Codziennym” pracuje „redaktor Mackiewicz”, a któż to mógł być, Stanisław nie, bo wiadomo, był w Londynie, więc tylko Józef, jego brat. O Bohdanie mało kto słyszał. Zagadnienie wymaga obszerniejszego omówienia, bo poniektórzy wrogowie Józefa albo nie chcą słyszeć o Bohdanie, albo wręcz negują jego istnienie.

W maju 1952 Zygmunt Jundziłł, znany wileński adwokat, polityk i publicysta, w przeświadczeniu, „że osoba J. Mackiewicza ze względu na jego wielki talent pisarski i wielkie zasługi polityczne, a zatem i obrona jego postawy moralnej jest obowiązkiem społecznym”, wystosował do ówczesnego prezydenta RP Augusta Zaleskiego list, w którym wyjaśnił, że w połowie września 1941, po przyjeździe do Wilna z Warszawy, dopytywał się o JM, a gdy nikt mu nic pewnego o nim powiedzieć nie mógł, udał się do redakcji „Gońca Codziennego” , gdzie — cytuję:

„Wszedłszy zapytałem zaraz o p. J. Mackiewicza, na co woźny, a następnie jeden z pracowników odpowiedział mnie, że go nie znają i że go tu nie ma. Na moją uwagę, że przecież on podobno wydaje to pismo otrzymałem odpowiedź, że pismo wydaje inny Mackiewicz, imienia nie pamiętam, ale który nie ma nic wspólnego z Józefem Mackiewiczem, redaktorem ‘Gazety Codziennej’. (...) Z opisanych wyżej okoliczności wynika, że pogłoska o tym, że on wydawał w Wilnie ‘Goniec Codzienny’ spowodowana była identycznością nazwisk (...) Ten drugi Mackiewicz (zdaje się, że Bohdan) miał być uprzednio jakimś drugorzędnym reporterem w ‘Gazecie Codziennej’ i to nazwisko zapewne celowo wykorzystali Niemcy”.

Publikując tekst tego listu w „Zeszytach Historycznych” nr 19 (I kwartał 1971), redakcja uzasadniła udostępnienie go czytelnikom faktem, „że zarówno zwolennicy jak i przeciwnicy J. Mackiewicza reagują personalnie i emocjonalnie, nie bardzo nawet próbując badania faktów”. W następnym numerze „Zeszytów” JM sprostował, że Bohdan Mackiewicz (ani krewny ani powinowaty) „nigdy nie był redaktorem ‘Gońca Codziennego’”, lecz tylko „zastępcą administratora”, które to stanowisko piastował on za czasów litewskich w „Gazecie Codziennej”. Jest zastanawiające, jak podkreśla JM, że po wojnie nie było żadnego procesu „Gońca Codziennego”. Bohdan M. „wypłynął później w Warszawie w aureoli cichego bohatera, gdzie też spokojnie dokonał żywota”. Pisząc me wspomnienia z pracy w Radio Free Europe, zadałem sobie trudu sprawdzenia „mitu” Bohdana Mackiewicza. Otóż był on już przed wojną sekretarzem Syndykatu Dziennikarzy Wileńskich, o czym można się dowiedzieć z Rocznika Politycznego i Gospodarczego 1939, PAT, str. 666, a po wojnie mieszkał w Warszawie przy ul. Deotymy 50, nr tel. 324161, co „łatwo sprawdzić w książkach telefonicznych. Zmarł w połowie lat sześćdziesiątych” („Kultura”, nr 415, kwiecień 1982, str. 74). Muszę przy tej okazji wytknąć JM niekonsekwencję. Przedstawiając Bohdana jako tylko administratora, zapomina, że siedem lat wcześniej wyliczył go jako jednego z dorywczych współpracowników („pisywał do”) „Gazety Codziennej” („Kultura” nr 85, listopad 1954, str. 89).

We wspomnianym numerze „Kultury” podkreśliłem, że świadectwo Jundziłła nie powstrzymało anonimowego autora broszurki Pod pręgierzem, powtarzającej zarzut kolaboracji JM z Niemcami, przed jej publikacją i dystrybucją. Ta ostatnia miała miejsce nawet na placu św. Piotra z okazji beatyfikacji o. Maksymiliana Kolbe. A „anonim” miał czas sprawę przemyśleć, bo między ukazaniem się listu Jundziłła a dystrybucją paszkwilu upłynęło przeszło pół roku.

Podobnie było ćwierć wieku wcześniej w Rzymie. W liście do Charkiewicza (11.2.1946) pisał JM, że „nie jeden jest Trościanko, a bardzo dużo trościanków. Ja sam zeznać mogę na każdym sądzie, że potrafię wystawić 1000 świadków, którzy zeznają, że słyszeli, że ja kolaborowałem z Niemcami”. (Gwoli prawdy zaznaczyć muszę, że po latach Trościanko przejrzał i uznał, że zarzuty jego, oparte o relacje osób trzecich, były bezpodstawne, o czym mi niejednokrotnie mówił. Niestety, nie natknąłem się na jakiekolwiek jego pisemne w tym względzie oświadczenie). Ale wtedy w Rzymie ci właśnie „trościankowie” sprawili, że JM stał się „trefny”. Wspomina Gustaw Herling-Grudziński („Kultura”, nr 452, maj 1985, str. 41/42), że jego pierwszy kontakt z Ryszardem Piestrzyńskim, redaktorem „Orła Białego”, dotyczył JM. „Przyniosłem do redakcji wstrząsającą relację Mackiewicza Ponary - Baza, ale Piestrzyński bez czytania odmachnął się od niej, przerażony ‘nazwiskiem autora’; stanęło, krakowskim targiem, na druku pod inicjałami J. M.” To było chyba w 1945 roku, a w końcu stycznia 1946 szef Oddziału Kultury i Prasy 2 Korpusu rozkazał podległym sobie agendom i czasopismom zerwanie wszelkiej współpracy z J M. W liście do Zarządu Syndykatu Dziennikarzy Polskich Oddział Wiochy z 1.2.1946 JM zwrócił uwagę na fakt, że „dotychczas ani jedna z osób świadomie lub nieświadomie rozpowszechniająca o mnie uwłaczające pogłoski, lub z tych pogłosek wyciągająca konsekwencje, czy to ze złej woli lub dobrej, z ignorancji, za podszeptem wroga, czy też ze strachu przed nim, nie zainteresowała, nie zażądała, prosiła lub w inny sposób wyraziła chęć — zapoznania z dowodami mojej politycznej i literackiej działalności w kraju”, oraz „uprzejmie” prosił „o poczynienie jak najenergiczniejszych kroków w obronie moich moralnych i zawodowych praw i interesów”. Groch o ścianę! Nie pomogły oświadczenia świadków „w związku z krzywdzącą p. Józefa Mackiewicza famą, krążącą na emigracji na temat jego stanowiska i działalności w kraju podczas okupacji litewskiej i niemieckiej”, podpisane przez Adama hr. Ronikiera, Kazimierza Okulicza, Władysława Studnickiego i Zygmunta Jundziłła w dniu 19 maja 1946 i dodatkowe, w dniu l czerwca 1946, przez Bohdana Podoskiego. To ostatnie cytuję: ,,Pan Józef Mackiewicz był podczas okupacji litewskiej Wilna w latach 1939/40 współzałożycielem i naczelnym redaktorem czasopisma pod tytułem ‘Gazeta Codzienna’. Linia polityczna tego czasopisma budziła poważne zastrzeżenia u wielu ludzi i nie odpowiadała moim zapatrywaniom ze względu na wyraźną, szczególnie na początku, tendencję dostosowania się do ówczesnej przejściowej rzeczywistości, tym niemniej czasopismo to nie było pismem gadzinowym i było politycznie niezależne od okupanta litewskiego”. Nie poddając w wątpliwość wagi tych oświadczeń, muszę stwierdzić, że — przynajmniej dla mnie — najbardziej miarodajny, ze względu na dokładną znajomość zaplecza legendy, jest dokument, który przytaczam w całości, zachowując pisownię oryginału.

„Sergjusz Piasecki ppor.                                  M.p., dnia 24 czerwca 1946 r.

OŚWIADCZENIE

Po przybyciu do Rzymu, w połowie miesiąca czerwca r.b., dowiedziałem się, w rozmowie z p. kpt. Kosteckim i p. rtm. Stahlem, że w Rzymie mieszka obecnie pisarz i publicysta polski, Józef Mackiewicz, który ze względu na pewne, niewyjaśnione dokładnie poszlaki, co do jego stanowiska wobec Niemców, za czasów okupacji niemieckiej na Wileńszczyźnie, narażony jest na nieufny stosunek do niego pewnych ludzi z naszej emigracji. Zaproponowano mnie złożyć oświadczenie w tej sprawie, które może się przyczynić do wyświetlenia powyższej kwestii. Co też i czynię.

Zaznaczam, że nie powoduję się żadnymi sympatiami, ani stronniczością, a podam tylko dobrze znane mi fakty. Józefa Mackiewicza przed wojną wcale nie znałem. Po raz pierwszy spotkałem się z nim wiosną 1943 roku, z polecenia II-go Zastępcy Komendanta Okręgu Wileńskiego ‘Michała’ — następnie komendanta, pod pseudem ‘Witold’ — z którym dorywczo współpracowałem.

Po raz pierwszy dowiedziałem się o Józefie Mackiewiczu za okupacji litewskiej, gdy w redagowanej przez niego ‘Gazecie Codziennej’ ukazał się artykuł pod tytułem Zimny głos, gdzie Mackiewicz wystąpił zdecydowanie w obronie Polaków przed prześladowaniem ich przez Litwinów. Zaznaczył, że to jest karygodne, nawet z punktu widzenia prawnego, bo podburza jedną część ludności przeciw drugiej, nawołując do zamętu.

Tyle pamiętam.

Artykuł ten wówczas był bardzo śmiały, mógł poważnie narazić Mackiewicza i wywołał dobre wrażenie w polskim społeczeństwie Wilna. Mam nawet schowany na Wileńszczyźnie, w moim archiwum, wycinek tego artykułu.

Następnie, na początku 1943 roku, za okupacji niemieckiej ukazała się w piśmie podziemnym ‘Niepodległość’ wzmianka o ‘Trzech panach z Gońca’, tytuł przytaczam z pamięci. Byli tam wymienieni: redaktor Czesław Ancrewicz, jeszcze ktoś i Józef Mackiewicz. Insynuowano wszystkim współpracę z Niemcami i robienie na tym grubych pieniędzy.

Wnet potem zaczął krążyć list otwarty Józefa Mackiewicza, protestujący przeciwko temu, gdzie J. M. wykazywał, że nie tylko nic robi kapitałów, lecz żyje w skrajnej biedzie, że nie drukował nic bez swego podpisu, że nie popiera Niemców, ani nie występuje przeciw Polakom, że się czuje tą wzmianką pokrzywdzony itd. Nie wszystko pamiętam. List był śmiały, szczery i poważnie narażał Mackiewicza, który wypowiadał się ostro przeciw Niemcom, a pracę Polski Podziemnej nazywał bohaterską.

Nieco później dowiedziałem się, że jest wydany przez Sąd Tajny wyrok śmierci na Mackiewicza i Ancerewicza. Zaznaczam, że wykonanie wyroku śmierci na Ancerewiczu zorganizowałem ja — jako inspektor, wydelegowany przez Komendę i na zlecenie 2 zastępcy komendanta ‘Michała’, do badania braku wyników w działalności egzekutywy. Wyrok wykonano w marcu (zdaje mi się 16-tego) 1943 r. w przedsionku kościoła św. Katarzyny, który wyzyskałem złośliwie jako pułapkę, bo Ancerewicz wyzyskiwał go jako punkt obserwacyjny przed wejściem do domu. Wyrok wykonali ‘Fakir’ i ‘T. 5’. Kierownikiem egzekutywy był ‘Drobinka’. Plan i rozpracowanie zamachu moje.

Niedługo potem do Egzekutywy wpłynął wyrok śmierci na Mackiewicza. Wówczas ostro zaprotestowało kilku członków Organizacji, uważając, że wyrok nie jest oparty na ścisłych danych, lecz na osobistych animozjach pewnych ludzi, ze względu na działalność polityczną, antysowiecką Józefa Mackiewicza. Sprawa zatoczyła szeroki krąg. W obronie Mackiewicza wystąpiło zdecydowanie wielu członków Organizacji. Między innymi: ‘Michał’, Zygmunt Andruszkiewicz, ‘Roman’. Udowodniano, że jeden z oskarżycieli Mackiewicza był ‘czerwony’ i współpracował w piśmie bolszewickim.

Ukazał się list Mackiewicza do Sądu Tajnego, który czytałem. List był pełen oburzenia. Podawał przekonywujące dane co do absurdalności wyroku itd. Pamiętam: że Mackiewicz zaznaczył, że to są intrygi jego przeciwników politycznych z obozu bolszewickiego. Że nie zamierza ukrywać się przed wyrokiem, ani się osłaniać autorytetem władz. Że jest Polakiem i partyotą polskim. Cała jego wina, to nienawiść bolszewików i jaskrawe wystąpienia przeciw nim. Lecz przeciw narodowi polskiemu nigdy nie występował. Nie podaję cytatów, bo ich nie pamiętam. Podaję ‘aurę’ listu, który mi dał do przeczytania Zygmunt Andruszkiewicz, współpracownik ‘Michała’.

‘Michał’, który ze mną stale się kontaktował, polecił mi przekazać jego rozkaz Egzekutywie, aby wyroku na Mackiewiczu nie wykonywać. Rozkaz ten spełniłem.

W tym czasie został aresztowany Zygmunt Andruszkiewicz, co było ciężkim ciosem dla organizacji. ‘Michał’, poważnie ryzykując, usunął z jego mieszkania archiwum, którego Gestapo nie odnalazło w czasie rewizji, bo było umieszczone w dobrej skrytce. A mnie prosił, abym użył wszelkich środków, żeby zbadać, nie zostawiając śladów biurko Andruszkiewicza w Urzędzie Mieszkaniowym, gdzie Andruszkiewicz pracował, jako kierownik rejonu. Udało mi się to z trudnością, omal nic wsypą w pierwszym dniu Zielonych Świątek 1943 roku. Wraz z innymi materiałami obciążającymi Andruszkiewicza, wykradłem z jego biurka w pierwszej Apilince w Wilnie, przy ulicy Wileńskiej, formalne odwołanie wyroku na Józefa Mackicwicza. Wszystko co zdobyłem, wręczyłem ‘Michałowi’.

W tymże czasie ‘Michał’ polecił mi skontaktować się przez ‘Romana’ z Mackiewiczem, aby ratować Andruszkiewicza. Wówczas właśnie po raz pierwszy spotkałem się Józefem Mickiewiczem. Wywarł dobre wrażenie. Chętnie i energicznie zabrał się do pracy nad zwolnieniem Andruszkiewicza. Ja z nim kontaktowałem się raz lub dwa. ‘Michał’ często. Nie patrząc na usilne starania, Andruszkiewicz zginął w Gestapo. Lecz Mackiewicz zrobił co mógł, aby go z polecenia Komendy ratować.

Następnie się dowiedziałem, że Mackiewicz z polecenia Komendy pojechał do aktualnego wówczas Katynia i przywiózł sporo materiałów dla Komendy, ze sprawy katyńskiej. Tem samym Mackiewicz nie tylko nie był zdrajcą, lub współpracownikiem Gestapo, lecz stał się wykonawcą rozkazów Komendy.

Więcej Mackiewicza w Polsce nie widziałem.

Uważam, że Mackiewicz nie powinien być w najmniejszy sposób szykanowany. Sprawa jego jest jasna i stosunek do niego Komendy — do lata roku 1943 — jest mi znany. Nie możemy wkutek rzeczy mętnych, nie wyjaśnionych, zrażać i krzywdzić zdolnego pisarza i publicystę, który jest znawcą spraw bolszewickich i — prawdopodobnie — największym w Polsce znawcą spraw litewskich.

Może właśnie wkutek tego znalazł się w ogromnie przykrej dla niego i dla nas sytuacji. Ze swej strony zaznaczam, że mam do Józefa Mackiewicza całkowite zaufanie i nie wysuwam żadnych zastrzeżeń. Natomiast uważam go w okresie obecnym, za ogromnie wartościowego dla naszej walki o wolność Polski pisarza i publicystę. Wszelkie nagonki przeciw niemu są szkodliwe dla naszej wspólnej sprawy, walki o uwolnienie Polski od krwawego terroru bolszewickiego. Całkowite wyświetlenie sprawy Józefa Mackiewicza może nastąpić w czasach normalnych.

Ja swoje zeznanie mogę zaprzysiądz.

Podpis

(Sergjusz PIASECKI)

ppor.”

Wydaje mi się, że już to jedno świadectwo starczyłoby dla rozwiania mitu kolaboracji. Pozostaje pytanie, komu je udostępniono, czy i w jakim stopniuje rozpowszechniono. Nie mam danych, mogę tylko na podstawie znajomości ówczesnych stosunków snuć nie pozbawione logiki domysły. Zacznę od formalnej wady „oświadczenia” — brak adresata. Podporucznik Piasecki powinien był złożyć meldunek, wyraźnie adresowany do tej instytucji wojskowej, która jego wypowiedzi domagała się. Jeśli zaś — jak potem Jundziłł — uczynił to własnowolnie i — nie tak jak Jundziłł — zaniechał wskazania adresata, pozostawił tym samym osobie czy instytucji, której swe oświadczenie wręczył, wolną rękę odnośnie dyspozycji tym dokumentem. Domyślam się więc, że — zamiast być przekazanym gen. Andersowi, dowódcy 2 Korpusu — dokument utknął w pewnej instytucji i to ze zlecenia pewnej bardzo w owej instytucji wpływowej, hm, osoby to za mało, powiedzmy: osobistości. Ironia losu sprawiła, że motorem tego zaniechania była zbrodnia katyńska, tak, ta właśnie w świetle dokumentów. Ale o tym — jeśli dożyję — napiszę w innej ,,białej księdze".

Nasuwa się też pytanie, dlaczego JM, mając odpis oświadczenia Piaseckiego, nie opublikował go. By na to odpowiedzieć, trzeba było znać JM. Ten „uparty Litwin”, jak go poniektórzy nazywali, był hardy. Znał swą wartość. Dlatego też nie zgodził się ani na rozpatrzenie jego „sprawy” przez coś w rodzaju emigracyjnego sądu obywatelskiego w Londynie w 1949 roku, ani też na wcześniejsze opublikowanie listu Jundziłła (jaki ukazał się w „Zeszytach” bez wiedzy i zgody JM). Stanowisko swe wyjaśnił dość dosadnie w liście do „Kultury” (nr 117-118, lipiec-sierpień 1957, str. 223-225), gdzie wyraził ubolewanie, że oddał swą „sprawę” do Sądu Koleżeńskiego Syndykatu Dziennikarzy Polskich w Rzymie. „Albowiem wyrok sądu w niczym nagonki nie zahamował, ja zaś dobrowolnie zgodziłem się na rolę ‘oskarżonego’, na którą nie powinienem był się nigdy zgodzić, nie tylko ze względu na to, że qui s'excuse s'accuse, ale przede wszystkim na mój stosunek do ‘oskarżycieli’ (...) Jasną jest więc rzeczą, że JA, KTÓRY NIGDY, NIGDZIE I NICZYIM KOLABORANTEM NIE BYŁEM, nie mogę usprawiedliwić się przed tymi, których sam za kolaborantów sowieckiego najeźdźcy uważam”.

To odwrócenie kija na pewno nie przyczyniło się do osłabienia nagonki na JM. Raczej spotęgowało ją, zwłaszcza po ukazaniu się uzasadnienia owej kolaboracji z sowieckim najeźdźcą w formie Nie trzeba głośno mówić. Mit, karmiony zaciekłością, jest mocniejszy od faktów, nie nagina się ku prawdzie. Przylepiło się i nie chce się odlepić. Ot, choćby ten wspominek Herlinga-Grudzińskiego: Piestrzyński wystraszony „nazwiskiem autora”. Dlaczego? Czym ten autor zawinił? To pozostawia się domysłom czytelników. „Sprawa” jest nadal otwarta. W cztery miesiące po śmierci Józefa Mackiewicza. Osobliwe epitafium.

powrót do części 1

 

powrót

 

strona główna